Olimpia, rewelacja wiosny, przyjeżdżająca do Zabrza po czterech kolejnych zwycięstwach. Górnik świeżo po oklepie od katastrofalnego MKS-u Kluczbork, które w momencie pisania tych słów przegrywa 0:4 u siebie z Zagłębiem Sosnowiec. Czy z powyższych faktów da się napisać jakiekolwiek logiczne równanie? Być może, ale nie w tak nieprawdopodobnie nieprzewidywalnych rozgrywkach jak pierwsza liga. Tutaj zdarzyło się to, co musiało, czyli coś, czego nie mógł przewidzieć nikt: pięciominutowy mecz.
Pięciominutowy, bo tyle zajęło Górnikowi by wyjść na 2:0. Jeszcze wielu kibiców gości nie zdążyło wygodnie usiąść, a już dwie asysty Rafała Kurzawy, już bramki Wolsztyńskiego i Angulo. Nie powiemy, że 2:0 i po meczu, bo przecież i dzisiaj w Ekstraklasie taką stratę odrobiła Wisła Płock, niemniej szybko goście mieli bardzo, ale to bardzo pod górkę. I widać było, że młody zespół Olimpii sam wytrącił się z równowagi. Tak naprawdę nie dowiemy się jaki plan na ten mecz miał Paszulewicz, bo wszystko po kilkuset sekundach spaliło na panewce. Olimpia niby próbowała, ale tak naprawdę ataki były anemiczne, akcje słabo skoordynowane. Górnik specjalnie się nie wychylał – przesadą byłoby napisać, że od piątej minuty grał na czas, niemniej trudno też napisać, żeby szczególnie forsował tempo. Paszulewicz próbował reagować, jeszcze w pierwszej połowie wpuścił Smolińskiego (co ciekawe, to była już jego druga zmiana, bo w siódmej minucie zejść z powodu kontuzji musiał Wrąbel), ale stary wyga obrazu meczu nie zmienił.
Tak jak Olimpia przysnęła na starcie pierwszej połowy, tak samo zasnął po zmianie stron Górnik. Pierwszy korner dla gości, wrzutka, zamieszanie, w którym najwięcej sprytu zachowuje Lukas Klemenz. Andrzej Iwan celnie powiedział: flipperowy gol. Dzieło chaosu, ale jednak którego nie potrafili uporządkować górnicy. Kontaktowy gol, przed Olimpią całe czterdzieści pięć minut, by odrobić stratę. To przecież musiało ich nakręcić i owszem, widać było więcej werwy. Generalnie między 66′ a 68′ minutą mieliśmy chyba więcej emocji, niż przez całą resztę drugiej połowy. Najpierw Matuszek nie trafił z trzech metrów do pustej bramki. Dosłownie, nic nie ubarwiamy – wiemy, że to nie snajper, ale jednak rzadka sztuka. Od razu poszła szybka kontra, po której faulowany na linii (?) pola karnego był Łukowski. Pytanie, czy na pewno nie powinno być tam karnego, z pewnością będzie dominującym tematem w autokarze Olimpii. Banasiak pięknie uderzył z rzutu wolnego, ale Loska był na posterunku. Poza tym ciekawie dryblował Łukowski, który raz spróbował pokazać… podwójną ruletę. Szukał kolegów Feruga, który sam mógł strzelić na 2:2 po fatalnym błędzie przeciętnego dziś Rafała “Asa Nawałki” Kosznika. Ale ostatecznie zawsze Olimpii czegoś brakowało.
Trudno powiedzieć, czy Górnik dzięki tej wygranej załapał się do walki o awans, bo w tej lidze mało kto nie bije się o awans, tak spłaszczona jest tabela. Trudno powiedzieć, czy Olimpia wytraciła tempo, bo 0:2 po kilkuset sekundach to katastrofalne indywidualne błędy, a nie zespołowa ułomność. Mecz Górnika z Olimpią potwierdza więc tylko to, co wiedzieliśmy i wcześniej: że w tej lidze każdy może wygrać z każdym, a jeśli do ostatniej kolejki szansę na Ekstraklasę będzie miało – powiedzmy – osiem drużyn, wcale się nie zdziwimy.
Fot. FotoPyK