Przez niemal godzinę wysiłki Wisły Płock bardziej przypominały warcaby niż piłkę nożną. Atak nie potrafił oddać celnego strzału grając na drugą najgorszą obronę ligi. Defensywa prezentowała solidność czterech przypadkowych przechodniów zgarniętych z przystanku i wygonionych na boisko. 0:2, dryf w kierunku porażki, na horyzoncie zero nadziei. A wtedy cud: Matei strzela Sasinem samobója, notując definicyjny przykład gola z dupy. Gola, na którego Wisła w żaden sposób nie zasłużyła, ale trzeba jej oddać, że potrafiła wykorzystać podaną przez gospodarzy dłoń.
Smuda powiedział ostatnio, że Górnik raz wygląda jak Brazylia, raz jak zespół z C klasy. Wiele można o Smudzie powiedzieć, ale widać, że zna swój zespół. Łęcznianie naprawdę zaczęli kapitalnie. Hernandez wyglądał, jakby się roztroił, bo dajemy słowo: odbierał piłkę przed polem karnym, potem zagrywał do siebie, a jeszcze wypuszczał siebie po skrzydle. To Hernandez wrzucił też z kornera dobrą piłkę, którą na gola zamienił Pitry (nie ma co – obrońca umiejący znaleźć się pod bramką rywala to skarb). A przecież wkrótce bodajże tylko kretowisko w polu karnym sprawiło, że Hernandez nie strzelił drugiej bramki wślizgiem. A przecież ten gol w pełni zasłużenie wkrótce padł, bowiem Kiełpin – cytując klasyka – pograł w siatkówkę, co wykorzystał Grzelczak. Jedyną dobrą okazję dla gości miał w pierwszej połowie Wlazło, ale z kilku metrów zamiast trafić głową do siatki, mało nie nabił sobie guza o słupek. Poza tym 2:0 i totalna kontrola gospodarzy. Wynik, oczywiście, do spieprzenia, ale wymagałby nagłego i radykalnego załamania formy u Górników.
I to, faktycznie, nastąpiło dziesięć minut po przerwie. Gol na 1:2 jest jednym z dziwaczniejszych w sezonie: ot, Kun źle dogrywa ze skrzydła, gdzieś tam biegnie bez sensu Kriwiec, Matei wybija instynktownie. Wybija tak nieszczęśliwie, że piłka odbija się od Sasina i wpada Prusakowi za kołnierz. 1:2 z niczego, nawet chce się powiedzieć: z ułamka niczego. Do tego momentu Wisła przecież nawet nie oddała celnego strzału. Ale później jakby górnicy zamiast skupiać się na grze, to wciąż próbowali zrozumieć jak mogli stracić taką bramkę. Dość napisać, że nawet Pitry, który również tym meczem pracował na powołanie jeśli nie do reprezentacji Nawałki, to do jedenastki 2017 FIFA, zaczął popełniać błędy. Nie upilnował Byrtka przy wrzutce Furmana i zrobiło się 2:2. Wkrótce Drewniak ze stratą dnia – a Furman z odbiorem kolejki – znowu zrobiony w konia Pitry, 2:3 i stało się jasne, że z tą Brazylią to Smuda lekko przesadził, ale z C klasą już niekoniecznie.
Górnik okopał się na ostatnim miejscu, ale trzeba przyznać, że w Lublinie Łęcznej czekają już na koniec rundy zasadniczej. Spektakularnie swojej sytuacji wyjściowej przed kluczową fazą już nie zmienią, a jeśli tak z dystansem na to spojrzeć, to choć punkty stracili, tak udowodnili, że będą dla każdego groźni i nikomu nie odpuszczą. Dla płocczan to zwycięstwo na wagę złota, które może dać im miejsce w grupie mistrzowskiej, czyli wynik – marzenie. Wisła zostaje w walce o spokój na finiszu Ekstraklasy.
Fot. FotoPyK