Najpierw 0:3 z Koroną, teraz 1:4 z Wisłą Płock. Dwa kolejne starcia, w których Cracovia położyła się na boisku, a potem czekała grzecznie, aż rywal zrobi co będzie chciał. Nawet nie zaśmierdziało remisem, nawet nie zaśmierdziało podjęciem walki. Dla Cracovii to szósty mecz bez zwycięstwa z rzędu, a w obliczu plagi kontuzji i formy godnej reprezentacji ciechocińskich kuracjuszy, coraz poważniej na horyzoncie majaczy widmo spadku z Ekstraklasy.
Perspektywa nie do pomyślenia przed startem sezonu, ale po takim widowiskowym oklepie? Dlaczego nie? Przecież defensywa “Pasów” urwała się z kasety z “Futbolowymi jajami”. Dzisiaj wyglądali, jakby mieli premie za asysty do napastników Wisły. Przed nimi ślamazarni, totalnie wywabieni z kreatywności koledzy, z których jeden Steblecki robił co mógł, ale poza nim – kaplica. Kuriozalna była zmiana Cetnarskiego na Mihalika: kuriozalna w tym sensie, że beznadziejny Cetnarski, który nie potrafił raz zagrać dokładnie, irytował złymi decyzjami i wywracaniem się, został zastąpiony przez zawodnika, który nie potrafił raz zagrać dokładnie, irytował złymi decyzjami i wywracaniem się. To nie była zmiana, a jakiś cholerny Matrix.
Co w takiej sytuacji mieli robić gospodarze, chyba sami zaskoczeni, z jakimi ogórami przyszło im dzisiaj grać? Robili swoje, czyli strzelali bramki. Zaczął Kriwiec, który wykorzystał wielbłądy stoperów i przytomnie strzelił obok Sandomierskiego, który więcej razy dziś wyjmował piłkę z siatki, niż ją odbijał czy chwytał. Jeszcze na tę bramkę Steblecki odpowiedział kapitalną bombą z dystansu, ale po trzech minutach znowu do głosu doszła Wisła. A raczej do głosu doszedł Tomasz Kwiatkowski, bo karnego na pewno nie było. W najlepszym wypadku – jeśli Deleu w ogóle faulował – rzut wolny:
Tak, to błąd arbitra dał Wiśle prowadzenie, ale wkrótce było już 3:1. Kun objechał Deleu tak, jakby ten drugi miał betonowe buty, potem wyłożył do Piątkowskiego. Polczak kryje boczną siatkę, Wołąkiewicz na grzybach – scenariusz, który powtórzy się nie raz, 3:1. Wisła złapała taki luz, że Kriwiec spróbował np. uderzenia z czterdziestu metrów. Trafił w poprzeczkę.
Po przerwie gospodarze zwolnili tempo natarcia skupiając się na tyłach. I co tu kryć – Cracovia nie mogła zrobić sztycha. Może kąśliwie uderzył Kanach po wrzutce Brzyskiego, może jedną przypadkową sytuację miał Vestenicky, ale generalnie w wyjątkowo toporny sposób walili głową w mur. Obrona Pasów kilka razy pokazała jeszcze swoje firmowe zagrania, w rezultacie Furman miał sam na sam, wynik w końcówce podwyższył z bliska Piątkowski.
4:1 to najniższy wymiar kary dla Cracovii. Drużyna wygląda dramatycznie. Dzisiaj – różnica klas, choć grali z zespołem, który przecież jesienią potrafili ograć. Teraz nawet się o to nie otarli. Cracovia sprawiła, że obrona Wisły wyglądała jak wyrwana ze skrótów AC Milan początku lat dziewięćdziesiątych, w pomocy każdy zdawał się ligowym kozakiem, a Piątkowski przypomniał sobie najlepsze czasy.Gdzie w Cracovii jakość? Niestety dla nich, na L4.
Płocczanie natomiast dali jasny, czytelny sygnał: gramy o pierwszą ósemkę. Wyjazd do Lublina, podjęcie Lecha i wizyta w Gdyni to nie autostrada do grupy mistrzowskiej, ale w Ekstraklasie nie ma już łatwych terminarzy. Takich, co mogą wyjść na bosaka i pokopać na kacu, a mimo to coś ugrać, po prostu już nie ma.