Ech, znowu to samo. Kibic ma jakieś oczekiwania, siada na krzesełku czy przed telewizorem i liczy, że obejrzy kawał widowiska. Przecież Wisła i Lech to uznane firmy – jedni pod wodzą Ramireza radzą sobie dobrze, są już w pierwszej ósemce, drudzy dyrygowani przez Bjelicę to w ogóle petarda i nie zmienia tego wpadka z Łęczną dwa tygodnie temu. Spragniony wrażeń widz ogląda i niestety, ale minuty mijają, a wraz z nimi zainteresowanie i poczucie ekscytacji, bo zamiast wykwintnej piłkarskiej kolacji jest stara buła z jakiegoś blaszaka na hali targowej, gdzie sprzedawca ma w dupie sanepid. Mówiąc krótko: teoretyczny hit kolejki rozczarował.
To nie był mecz, o którym kibice Wisły i Lecha będą rozmawiać za dekadę, bo pewnie zapomną o nim po przyjściu do domu. Bez groźniejszych sytuacji bramkowych, raczej bez spięć (poza kartką Gajosa), z niską temperaturą. No, nuda, co tu dużo gadać – super, że obie defensywy były dziś na poziomie, ale liczyliśmy, że koledzy z ataku też dadzą radę.
Oczywiście, nie można żadnej ze stron odmówić chęci. Nie – spójrzmy choćby na Wisłę. Zaczęli odważnie, mieli nawet minimalną przewagę, chcieli tutaj rozdawać karty. Jednak co z tego, skoro w kluczowych momentach gospodarze gubili się kompletnie? Królował w tym Boguski. Raz po dobrym podaniu prawie zabił się o własne nogi i oddał strzał, którego nie nazwalibyśmy farfoclem, bo by się farfocel obraził. Przy innej okazji z kolei zamiast ładować ile fabryka dała, to chciał rozegrać koronkowo i nawet nie podał celnie do Stilicia. Miał jeszcze inną – już trudniejszą sytuację – ale w polu karnym po wycofaniu piłki przez Małeckiego przeniósł ją nad poprzeczką. Tak się nie da, dość powiedzieć, że Wisła nie oddała dziś celnego strzału.
W ogóle, Wisła robiła sobie pod górkę – w ataku zajął się tym Boguski, w obronie Gonzalez, momentami mocno elektryczny. Dwukrotnie kibice zamarli, ponieważ stoper wycofywał piłkę do Załuski, ale tak nieudolnie, jakby miał wielką ochotę na samobója. Kiedy indziej zamiast wybić futbolówkę spokojnie – ale na połowę rywala – to kopnął bezmyślnie na rzut rożny, prowokując zagrożenie ze strony Lecha.
Skoro o poznaniakach mowa, przyjezdni w pierwszej połowie byli nieco wycofani, jakby przestraszeni Wisły i otoczki tego meczu. Piątek wieczór, wielu widzów – no, tu przeciwnik przecież musi być na świetnym poziomie! Nic z tych rzeczy i Lech chyba doszedł do takich wniosków w przerwie, bo w drugich 45 minutach był już lepszy. Miał przewagę, parę razy groźniej podszedł pod bramkę Załuski, ale właśnie – tylko podszedł. Niby bramkarz Wisły musiał wyłapać ze dwa strzały, jednak spocić, to on się przy tych interwencjach nie spocił. Z kolei Bille Nielsen – tak, zagrał i po 10 minutach wyglądał jakby przebiegł maraton – w ogóle nie trafił celu po dobrym dośrodkowaniu.
Skończyło się na 0:0 i to dość smutnym. Okej, gracze defensywni byli dobrzy i bardzo dobrzy, ale ofensywa leżała zupełnie, z atakujących pochwalić można Jevticia. Na bramki dla Kolejorza to się jednak nie przełożyło i cóż, 180 minut, dwa mecze, a Lech ma co prawda zero po stronie strat, lecz też zero z przodu.
Fot. 400mm.pl