„Kibole autem podjechać muszą”. Ha! Dobre. Najlepiej jakby „kibole” zapędzani byli jak bydło, z jakiejś oddalonej o trzy kilometry zapomnianej stacji PKP, w starym dobrym stylu: kordon policji i pałką w tych, co się opóźniają.
„Kibole autem podjechać muszą”. A w zasadzie, to od kiedy „kibole” mają auta? „Kibole” to przecież według agoroskiej nomenklatury ta najbardziej zezwierzęcona część naszego społeczeństwa. „Kibol” nie ma ani samochodu, ani prawa jazdy, ma tylko wykrzywiony od nienawiści ryj.
W Manchesterze, Rzymie, Barcelonie, Madrycie, Paryżu, nawet w osranym Neapolu „na stadion tłumnie jadą kibice, wesoło trąbiąc, za oknami radośnie powiewają szaliki” (takie kawałki zawsze dziennikarze „GW” sprzedają nam z wielkich imprez). Natomiast u nas „kibole autem podjechać muszą”. Nie, kurwa, mają podjechać na deskorolce? Wiadomo, że „autem podjechać muszą”, bo od tego są auta, żeby nimi jeździć.
Narzekają dziennikarze „GW”, że uliczki wokół stadionu robią się zbyt ciasne, gdy zjedzie się 20 tysięcy osób. Ale już nie narzekają – w ramach obywatelskiej solidarności – że mieszkańscy ulicy Czerskiej w Warszawie mają problemy z parkowaniem, bo akurat postawiono tam siedzibę Agory. Tam jest to normalne – jest redakcja, dziennikarze muszą gdzieś parkować. Ale jak jest stadion, to jest problem – „kibole autem podjechać muszą”.
Oczywiście, to jest typowo polska głupota, że buduje się stadion docelowo na ponad 30 tysięcy miejsc, a nie buduje się parkingu – odpowiedzialnego za taką fuszerkę należałoby zrobić parkingowym w Ełku. Ale to nie wina „kiboli”. Mogła „Gazeta Wyborcza” – w ramach swojej słynnej już misji – walczyć o parkingi wcześniej, zamiast teraz walczyć z tymi, którzy nie mają gdzie parkować.
Ł»ałosne.