Doszło do ważnego wydarzenia – w tej oto kolejce wreszcie zadebiutował w ekstraklasie sędzia Tomasz Musiał (z tych Musiałów). Jak pewnie pamiętacie, miał zadebiutować już znacznie wcześniej, ale wówczas nie dojechał na mecz do Bełchatowa, bo najpierw władował się w korki, a potem jeszcze popsuł samochód.
Aby wreszcie poprowadzić mecz na najwyższym szczeblu rozgrywek, Musiał przebyć musiał… naprawdę długą drogę. W przenośni i dosłownie. Od feralnej, nieudanej wyprawy do Bełchatowa posłano go na trzy mecze poza Kraków. Uwaga, uwaga, uwaga…
Najpierw do Gorzowa Wielkopolskiego – 552 kilometry, 7 godzin i 4 minuty jazdy (za zumi.pl). Niestety, dojechał. W związku z tym kontynowano eksperyment, jednocześnie podnosząc drogową poprzeczkę. Przyszedł czas na mecz w Suwałkach – 584 kilometry, 10 godzin i 26 minut jazdy. Znowu dojechał. Wtedy wytoczono najmocniejsze działo, dalej już Musiała rzucić nie sposób, w dodatku istniała szansa, że nie przewidzi – że tak to nazwiemy – zapory wodnej. Posłany został do Świnoujścia – 736 kilometrów, 10 godzin i 15 minut. Dał radę…
Trzy mecze, w obie strony przebyte łącznie 3744 kilometry. Ewidentnie chłopak został przeczołgany. Nic dziwnego, że do Wrocławia przybył o czasie. My ze swojej strony możemy mu życzyć tego, czego należy życzyć każdemu młodemu arbitrowi – aby transport na Dolny Śląsk zawsze musiał organizować sobie samodzielnie.