Wisła Kraków zanotowała… piąty mecz z rzędu bez zwycięstwa. Kiedyś, dawno temu, takie serie z pewnością były, ale zgadujemy, że w erze cupiałowej trener Robert Maaskant ustanowił rekord. Można nawet zażartować, że dzięki Bogu, iż na początku rozgrywek “Biała Gwiazda” miała Tomasza Kulawika, który trochę zapunktował.
Górnik Zabrze dokonał rzeczy niebywałej, ponieważ w meczach na własnym stadionie strzelił trzy gole i te trzy gole pozwoliły odnieść łącznie trzy zwycięstwa. Chociaż tak naprawdę, to grał chyba gorzej niż przeciwko Jagiellonii (z którą przegrał), ale wtedy miał pecha, a dzisiaj szczęście. Wtedy Kwiek nie trafił do bramki z metra, teraz trafił z piętnastu.
Szczęściu trzeba jednak pomóc. Wisła gra bez zęba, bez zawziętości, ciągle z nieuzasadnionym poczuciem wyższości nad przeciwnikiem, z przekonaniem: kiedyś ta passa musi się odwrócić. A wcale nie musi – może trwać długo, jeśli wiślacy nie uświadomią sobie, że aktualnie są na etapie wyrobników, którzy każde spotkanie mają obowiązek wybiegać. Tym bardziej, że rywale poczuli krew – oni już nie widzą w Wiśle ludzi z innej planety, tylko ranne, chwiejące się zwierzę.
Ciekawi jesteśmy, jak dalej potoczy się holenderski eksperyment, bo jak Maaskant ma zamiar ściągać piłkarzy typu Boukhari i Branco, to efekt może być mizerny. Boukhari ma rzadką zdolność do podawania wtedy, kiedy trzeba strzelać i strzelania, kiedy trzeba podawać. Do tego jest mniej dynamiczny niż Tadeusz Mazowiecki.
Z kolei w spotkaniu Lechia – Arka wygrali gospodarze, co nie było niespodzianką. Arka ze swoim antyfutbolem (cztery gole zdobyte w dziewięciu meczach) broniła się dość długo, ale przyznać trzeba, że mecz był żenujący. Przed przerwą nie działo się zupełnie nic, a po przerwie tylko trochę. Arka nie była w stanie stworzyć żadnej sytuacji, a Lechia głównie strzelała z dystansu w sam środek bramki. Jak gdynianie będą grali tak dalej, to będą mogli sobie przybić z Cracovią piątki, w strefie spadkowej.