Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

23 marca 2017, 13:05 • 10 min czytania 39 komentarzy

Czy Milik i Zieliński pomogliby zrobić wynik na młodzieżowym Euro? Oczywiście. UEFA, robiąc zapowiedź imprezy, stworzyłaby z ich zdjęć czołówkę. Słowackie Weszło zrobiłoby obszerny artykuł na temat obu, szwedzkie Weszło przygotowałoby rozmówki z trenerami Zagłębia i Rozwoju, a Anglicy może nie przekręciliby dwóch nazwisk w naszej jedenastce. To zawodnicy – nie bójmy się określenia – klasy międzynarodowej, takich na imprezie  będzie niewielu. Ale jestem absolutnie przekonany, że ich wyjazd na tę imprezę jest do cna pozbawiony sensu.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Do czego mają służyć reprezentacje młodzieżowe? Jaki jest cel ich istnienia? Oto pytania, które nasunęły mi się podczas rozmowy z Gracjanem Horoszkiewiczem, dawniej kapitanem kadry Marcina Dorny, dziś próbującym odbudować się w czwartej lidze niemieckiej. I naprawdę trudno o wniosek, że celem kadr U15, U16, U18 i U21, jest wynik za wszelką cenę. Takie myślenie mogło rządzić – powiedzmy – w Olimpii Poznań czasów Bolesława Krzyżostaniaka.

Spójrzmy na młodzieżowe drużyny klubowe. Swego czasu rozmawiałem z Tomkiem Królem, który szkoli bramkarzy w Crystal Palace. Tomek powiedział wprost: w tamtejszej filozofii szkolenia, wynik nigdy nie jest priorytetem.

“Jeśli chodzi o grupy młodzieżowe od U-9 do U-14 nie mamy się czego wstydzić. Wygraliśmy w tym sezonie ze wszystkimi z topu: Chelsea, Tottenham, Arsenal.

W lidze?

Reklama

Nie, tu nie ma lig dla młodszych roczników, aż do U16. Co tydzień grasz sparingi.

Uważasz, że to dobre rozwiązanie?

Bardzo dobre. Nie ma presji, że ktoś spada, nie spada, tylko jedziesz i grasz. Będąc w akademii i tak masz tę świadomość, że musisz wygrywać, że musisz mieć mentalność zwycięzcy. Nie ma myślenia: a, odpuścimy sobie, bo dzisiaj gramy z ogórkami. Każdy chce się pokazać, bo konkurencja jest niesamowita. Presja podczas meczów z Chelsea czy Arsenalem jest wielka i na sparingu, a dzieciaki uczą się też rywalizacji podczas turniejów międzynarodowych. Stawka co tydzień sprawiałaby, że graliby tylko aktualnie najlepsi, trener musiałby tłumaczyć się z osiąganych wyników, a tak wszyscy grają i wszyscy się rozwijają. Młode roczniki, gdzie jest, powiedzmy, ze trzydziestu zawodników, grają po dwa mecze w tym samym czasie.”

To samo przywoływał Dawid Ambroży, swego czasu szef skautów PZPN na Wielką Brytanię (swego czasu, bo rzucił tę robotę).

“Wielka uwaga do wyników juniorów jest dla mnie idiotyzmem, bezsensem, ogranicza szanse na rozwój tych, którzy dorastają trochę później. W Anglii jak ktoś ma podpisany kontrakt, to obowiązkowo musi grać, czy jest chudy, mały, grupy, dobry, słaby – dostają porównywalną liczbę minut, dostają szansę. Wadliwy system chcą naprawiać i zobacz – oni ściągają Belgów. Dla mnie to jest wstyd. Automatyzm, że uważają się w Polsce za idiotów.

Ja widzę to zagrożenie w wejściu Belgów, że wydamy kilkaset tysięcy euro na jakąś formę audytu, gdy te kilkaset tysięcy mogłoby zrobić różnicę choćby w szkoleniu trenerów, w kwestiach znacznie pilniejszych.

Reklama

Polska, kraj z taką historią, gdzie mamy pełno mądrych ludzi mogących samemu stworzyć Pro Junior System, to zamiast im zaufać, będziemy płacić obcym. A przecież to nie jest jakaś wiedza tajemna – usunięcie tabel i wyników do U16.”

Rasmus Ankersen zauważał, że we wszelkich młodzieżówkach liczebnie rządzą ci urodzeni w pierwszym kwartale. Czy ma jakikolwiek sens teoria, że bardziej uzdolnieni piłkarsko rodzą się  zawsze w styczniu, a nie w grudniu? To absurd – po prostu w pewnym wieku kilka miesięcy przewagi potrafi zrobić różnice fizyczną. Styczeń 08′ wygra z grudniem 08′ siłą, szybkością, rozmiarami, a nie umiejętnościami. Ale ten atut, który pozwalał tłamsić rówieśników, w piłce seniorskiej będzie  bez znaczenia, bo tam staną oko w oko ze starymi koniami. Widzą to w prestiżowych akademiach, zarówno zachodnich, jak i choćby w Dinamie Zagrzeb, a w konsekwencji – nie stawiają wyniku na pierwszym miejscu.

W Polsce przez lata królowała patologia pogoni za rezultatem. Najlepsi juniorzy byli zarzynani, bo grali po sto meczów rocznie, musząc występować w dwóch rocznikach klubowych, kadrze makroregionu, kadrze Polski, a jeszcze przecież dostali czasem zaproszenie do seniorów. A ilu zawodników przegraliśmy, bo dorastali fizycznie później, przez co nie dostawali szans, bo grała szesnastoletnia szafa dwa na dwa? Która kolegę z rocznika przestawiała barkiem, ale w starciu z seniorami nie miała do zaoferowania nic? Festiwal pytań retorycznych. Na szczęście odchodzący do przeszłości, bo u nas też coraz bardziej zdają sobie sprawę, że takie podejście jest najzwyczajniej w świecie chore.

Zaciągnięcie Milika i Zielińskiego na młodzieżowe Euro to również niepotrzebna pogoń za rezultatem. Bez względu na to, czy przegramy tam wszystkie mecze 0:5, czy zdobędziemy złoty medal, Milikowi i Zielińskiemu w żaden sposób nie zmieni to statusu. Znakomity turniej, by pokazali się wszyscy ci, dla który jest to szansa na postawienie kolejnego kroku, złapania doświadczenia międzynarodowego, wskoczenia na wyższy poziom. Znakomity turniej dla tych, dla których to impreza życia. Ale Milik, Zieliński? Po Champions League, po Euro? Z całym szacunkiem, ale oni o większą stawkę walczą nawet na treningach.

Powiecie – ale to sprawiłoby wielką frajdę kibicom! Fajnie byłoby osiągnąć taki sukces, szczególnie, że gramy w Polsce. Otóż w latach dziewięćdziesiątych mieliśmy doskonałe wyniki w piłce juniorskiej – ile to dało frajdy i zysków piłkarzom? Trenerom? Kibicom? Tyle co nic, bo każde juniorskie trofeum to tylko obietnica seniorskich sukcesów. One determinują kontekst. Jeśli ich nie będzie, zostaje gorycz, nie radość.

Celem drużyn juniorskich w klubach jest wychowanie zawodników do pierwszej drużyny. Nawet pogoń za wynikami brała się stąd, że myślano, że jak pucharów nie ma, to znaczy zdolnych wychowanków nie będzie. Reprezentacje juniorskie też nie istnieją same dla siebie, ale mają wychowywać przyszłych kadrowiczów. Milik i Zieliński już takimi po prostu są.

Jak się cieszę, że w tej sprawie zabrał głos Robert Lewandowski. Ja mógłbym sobie pisać i pisać, a że Lewy powiedział swoje, może trafi to do opornych.

Dziwię się, że gracz, który gra w reprezentacji A, jest brany pod uwagę w kontekście tego turnieju. To byłoby trochę mydlenie oczu, jeśli jakiś sukces osiągnęłaby kadra Marcina Dorny z zawodnikami z pierwszej reprezentacji, to nic nam to nie da. Drugi sezon z rzędu nie będą mieli wakacji. Moim zdaniem nie powinni być brani pod uwagę w kontekście Euro U-21. Takie jest moje zdanie, ale też rozmawiałem z chłopakami. Euro U-21 to miejsce dla kolejnych zawodników, tych, którzy są mniej znani. Oni będą mogli się tam pokazać i – być może – wkrótce pojawią się w pierwszej reprezentacji.

Nic dodać, nic ująć. Milik i Zielu po trudnym sezonie pozbawieni regeneracji, bo ura bura, trzeba gonić złoto w mistrzostwach, których bez udziału Polaków nikt by nie oglądał. Zawodnicy drugiego szeregu pozbawieni szansy na rozwój, na wzmocnienie stojącej u progu wymiany pokoleniowej pierwszej kadry. Ogółem – pomieszanie priorytetów.

***,

Z pudła z książkami opasły fragment. Pamiętacie ceniącego względy płci przeciwnej sędziego Jaskułę z “Piłkarskiego pokera”? Jeśli wierzyć źródłom, nie był postacią szczególnie przerysowaną. “Cwaniaczku nie podskakuj”, Tomasz Jagodziński, 1993.

“W każdym szanującym się klubie piłkarskim funkcjonuje, bo musi, specjalny referat ds. właściwego przyjęcia sędziów. Organ ten składa się z zaufanego człowieka prezesa. Jest to z reguły dżentelmen w miarę wygadany, posiadający łatwość nawiązywania kontaktów i – co najważniejsze – szybko przechodzący na ty. Mówienie po imieniu niewątpliwie ułatwia wszelkie rozmowy. Specjalista ds. opieki nad panami z gwizdkami swoją pracę najczęściej zaczyna dzień przed meczem. Trzeba odebrać trio arbitrów z dworca. Nie wypada, żeby sami szukali hotelu, mogą przecież zabłądzić. Jeśli przyjadą prywatnym samochodem, należy zadbać, aby wyjechali z pełnym bakiem. W nie tak dawnych czasach kartkowej benzyny był to niezwykle ważny punkt programu, co wcale nie oznacza, że obecnie mniej ważny.

Potem wszyscy spotykają na kolacji, no może tylko kolacyjce. Każda szanująca się restauracja hotelowa ma kameralną, odizolowaną od reszty salkę, w sam raz dla takich gości. Pełna dyskrecja. Później nikt nie będzie mógł powiedzieć, że sędziowie piją wódkę w miejscu publicznym i w dodatku przed meczem. Te kolacyjki to oczywiście nic wielkiego, jedynie przyjęcia “jakby ktoś wydawał córkę za mąż” – cytuję z pamięci pewnego arbitra. Zakrapiana suto kolacja nie wyczerpuje porządku wieczoru. Klasowy klub deleguje na takie spotkania tzw. osoby towarzyszące, czyli zaufane panie. Nie muszą to być wcale panie z kręgów sprzedajnych. Sporo kobiet w kraju naprawdę fanatycznie interesuje się klubową piłką! Pan Tadeusz na przykład najwyżej cenił sobie (bo już sędziuje) usługi pani Joli, więc starał się jak tylko mógł, by dostawać przydział meczu na Górnym Śląsku. Ile się “nasędziował” to jego. 

Jego koledzy z sędziowskiej organizacji także wielokrotnie dawali dowody, że nie są wcale gorsi w tych sprawach. Obsługa katowickiego hotelu “Silesia” do dziś wspomina upojną, jesienną noc sprzed kilku lat. Tak się złożyło, że do śląskich drużyn z pierwszej i drugiej ligi przyjechały prowadzić zawody aż trzy trójki z Warszawy. Po kolacji (przy osobnych stolikach) w hotelowej restauracji panowie przenieśli się do apartamentu pana Janusza. Tam już czekał przygotowany i suto zastawiony przez kelnerów (na koszt górniczego klubu) stół z potrójną, zimną płytą i wyborowymi trunkami. Rzecz jasna, do męskiego towarzystwa zaraz dołączyły też panie. Rozpoczęła się kapitalna balanga połączona z sekscesami, które wkrótce zamieniły się w ogólną orgię. Czegóż tam nie było?! Pan Janusz, przykładowo, zażyczył sobie “pogwizdania” w windzie. Ta zabawa tak się spodobała, że później trwały rajdy w górę i w dół z dwiema, a nawet trzema gwizdkami. Urządzono gonitwę nago po korytarzach, a także konkurs siusiania z X piętra. Do białego rana trwała rywalizacja, który z panów głównych i liniowych ma najlepszą kondycję. Poziom chyba był wyrównany, gdyż kilkanaście godzin później wszyscy nieźle wywiązali się z powierzonych obowiązków. Nocne (s)ekscesy dobrze przygotowały do roli niedzielnych arbitrów. Wyniki były takie jak trzeba, zaś oceny pracy panów z gwizdkami – sprawdziłem – superpozytywne. 

Nie każdy jednak klub ligowy ma wśród swoich sympatyków zaufane “kibicki”, które swoimi wdziękami natchnęłyby specjalnych gości od gwizdani w jedną stronę. W tej sytuacji człowiek do specjalnych poruczeń albo sponsor drużyny, musi sięgnąć po posiłki z hotelowego drink-baru. Towar ten bywa jednak mocno przebrany, ale i na to ostatnio znalazła się rada. Od niedawna modne stało się korzystanie z usług tzw. agencji towarzyskich, których namnożyło się w całym kraju bez liku. Wystarczy tylko wykręcić znany na pamięć numer telefonu do “Angeliki” albo “Luizy”, przedstawić życzenia i gusty przyjezdnych klientów, a za pół godziny kurier-taksówkarz dowozi zamówiony towar. Za ten w najlepszym gatunku trzeba płacić (ceny z października 92′) od jednego do półtora miliona za godzinę wytężonej pracy. Dla nieletnich obowiązuje półmilionowy dodatek “za młodość”.

A propos dziewczynek. Nie tak dawno, bo w rundzie jesiennej sezonu 92/93, jeden z pierwszoligowych arbitrów zażyczył sobie “co najwyżej siedemnastki”. “Tylko, żeby mi, kurwa, nie była dzisiaj używana” – ostrzegł klubowego sponsora, który wykładał kasę na płatną miłość dla sędziego. Jasnowłosa buźka w ciup rychło przysiadła się do restauracyjnego stolika. Na krótko, bo zaraz została wzięta za rączkę i prowadzona niczym owieczka na rzeź. Nieoczekiwanie wejście do windy zagroził pan starszy, siwy portier, prosząc o okazanie karty pobytu, zwłaszcza przez tę młodą damę. Gdy – po sekundzie – dziadek w liberii oparł się o pobliski filar, krzykiem wezwał pomoc chłopców z hotelowej “Securitate”. Ponieważ panna nie miała przy sobie dowodu osobistego, bo go mieć nie mogła, para – jak niepyszna – wróciła do restauracji. “Jakieś chuje nie dali mi wjechać na górę!” – poskarżył się mocno zdenerwowany arbiter. “To wy tnie macie tu swoich opłaconych wykidajłów?!” – grzmiał na klubowego sponsora. Opiekunowie arbitra, ciężko przestraszeni gniewem i zemstą członka sędziowskiej mafii, szybko znaleźli inne rozwiązanie. “Zakochaną” (na godzinę) parę przemycono wyjściem awaryjnym, przez kuchnię. Drogę do windy na drugim piętrze wskazywał sam kierownik lokalu. Kilka godzin później,bo cała akcja rozgrywała się o trzeciej nad ranem, gospodarze w niedzielne południe pokonali gości.

Tak więc nie trzeba nikogo przekonywać, a potwierdzają ten fakt wtajemniczeni, że erotyka w pracy wielu sędziów jest na pierwszym miejscu. Większość z nich wyznaje zasadę, że pieniądze to nie wszystko, a poza tym szczęścia nie dają. Panowie w średnim wieku bardzo cenią sobie tkliwość, zanim wyjmą gwizdek…”

Leszek Milewski

Napisz do autora

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

39 komentarzy

Loading...