Reklama

Rekordziści do grobowej deski?

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

20 marca 2017, 11:22 • 10 min czytania 8 komentarzy

Pamiętacie „Powrót do przyszłości II”, w którym czarny charakter Biff Tannen cofa się w czasie, aby przekazać sportowy almanach swojemu odpowiednikowi z 1955 roku? Podejrzewamy, że gdyby gość zobaczył w nim wtedy niektóre indywidualne rekordy sportowców z kolejnych epok, uznałby to za ściemę. Doszedłby do wniosku, że to niemożliwe, niewykonalne, nierealne, mówiąc wprost – ni chuja. I pewnie żadnego z tych wyników nie obstawiłby u bukmachera, nie zmieniając tym samym biegu historii i nie zostając później milionerem. Owszem, co prawda po meczu Barcelony z PSG w Lidze Mistrzów lepiej oszczędnie gospodarować słowem „niemożliwe” w sporcie, ale – no bez jaj – są rekordy, które już naprawdę wydają się być nie do wymazania. Patrząc na niektóre z nich można mieć wrażenie, że zdoła przebić je albo drastyczna zmiana przepisów danej dyscypliny, albo zstąpienie na ziemię jakiegoś sportowego mesjasza. Tak czy inaczej, niektóre indywidualne wyczyny, nawet jeśli zostaną jakimś cudem pobite, to pewnie i tak nie za naszego życia.

Rekordziści do grobowej deski?

Wilt „100 punktów” Chamberlain

Cy-HWQ3XgAAHDlK

I pomyśleć, że 2 marca 1962 r. w Hersheypark Arena na meczu pomiędzy Philadelphia Warriors a New York Knicks nie było żadnej telewizji. Żadnej. Dziennikarze po prostu olali to, dlatego nic nieznaczące już dla układu tabeli spotkanie było transmitowane tylko przez jedną rozgłośnię radiową. Nawet trybuny były w połowie puste. Sam Chamberlain tak śmiał się potem z tej sytuacji w rozmowie z ESPN: – Już chyba z 10 tys. osób mówiło mi, że widziało na własne oczy moje 100 pkt. w meczu w Madison Square Garden. Cóż, spotkanie odbyło się w Hersey, było tam tylko ok. 4 tys. widzów, ale ok. Ja mam swoje wspomnienia związane z tamtym meczem, oni także.

Po pierwszej kwarcie miał rzucone 23 pkt., po drugiej już 41. Jakiegoś wielkiego szału nie było jeszcze nawet po trzeciej kwarcie, kiedy środkowy Warriors miał już 69 pkt., bo takie mecze już mu się zdarzały. Ale kiedy trafił 79 pkt. – czyli o jeden więcej niż jego poprzedni osobisty rekord – na boisku zaczął się cyrk. Do końca było jeszcze sporo czasu, Wilt był w gazie, wpadało mu wszystko, dlatego na parkiecie zaczęło na poważnie śmierdzieć trzycyfrowym wynikiem olbrzyma. Tym bardziej, że wszystkie piłki miały być grane tylko do niego. Zawodnicy Knicks, chcąc uniknąć blamażu, robili wszystko, żeby tylko uniemożliwić dogrywanie kolejnych piłek do Chamberlaina. Faul gonił faul. – To już nie miało kompletnie nic wspólnego z grą w koszykówkę – wspominał po latach zawodnik NYK Richie Guerin.

Reklama

Chamberlain w samej końcówce zaciął się jednak na 98 pkt., pudłując dwa kolejne rzuty. Ale w końcu udało się. „Setka” pękła. Po meczu (Philadelphia ostatecznie wygrała 169-147) parkiet zalał tłum kibiców, bo każdy chciał dotknąć człowieka, który właśnie napisał historię. Niesamowity rekord utrzymuję się w NBA do dziś, a najbliżej jego pobicia był Kobe Bryant, który w 2006 r. w meczu z Toronto Raptors rzucił 81 pkt. Aż chce się powiedzieć – tylko. Bo i tak punktów zabrakło od cholery. 

Chamberlain nazywany był „Szczudłem”, bo w sumie jaką inną ksywkę nadać komuś, kto wyrósł od ziemi na 216 cm? Oprócz dwóch tytułów mistrza NBA miał na swoim koncie jeszcze masę innych rekordów ligi (m.in. 4029 pkt. rzuconych w jednym sezonie), ale zasłynął też swoim stylem bycia. Pod koniec życia wyliczył – według swojego zawiłego algorytmu – że od 15. roku życia uprawiał seks z 20 tys. kobiet. Kiedy brytyjski „The Independent” zrobił swojego czasu listę największych uwodzicieli w historii, umieścił jego nazwisko m.in. wśród Giacomo Casanovy, Katarzyny Wielkiej, Kleopatry i Lorda Byrona. – Myślę, że Wilt skakał na wszystko co się ruszało. Ale nigdy nie był przy tym niegrzeczny – mówiła cytowana w artykule szwedzka lekkoatletka, skoczkini wzwyż Annette Tannander, która miała okazję poznać koszykarza. 

Bajeczny rok Steffi Graf

graf-1988-4742888864

Niemka jest jedyną gwiazdą tenisa, która zdobyła tzw. Złotego Wielkiego Szlema. W 1988 r. wygrała bowiem w ciągu jednego roku nie tylko Australian Open, Rolland Garros, Wimbledon i US Open, ale zdobyła także złoty medal igrzysk olimpijskich w Seulu. Jak dotąd nie przebił jej nikt. Wystarczy wspomnieć, że Karierowego Złotego Wielkiego Szlema w grze pojedynczej – czyli te same wygrane, ale skompletowane na przestrzeni całej kariery – zdobyli jak dotąd jedynie Serena Williams, Andre Agassi i Rafael Nadal.   

To był dla niej bajeczny rok, bo łącznie przegrała w nim zaledwie trzy mecze, z czego dwukrotnie lepsza była od niej Gabriela Sabatini. W 1988 r. to w ogóle były regularne bitwy, bo obie panie spotkały się m.in. właśnie w finale olimpijskim. Tamtego dnia lepsza była jednak Niemka. I pomyśleć, że Steffi miała wtedy zaledwie 19 lat.

Reklama

Wygranie olimpiady jest zupełnie innym doświadczeniem niż zwycięstwa w turniejach wielkoszlemowych. Ale muszę powiedzieć, że igrzyska cenię sobie wyżej. Naprawdę. Chodzi o to uczucie, że grasz dla swojego kraju, masz kontakt z przedstawicielami innych sportów. To czyni tę imprezę bardziej wyjątkową – mówiła w 2012 r.

Co ciekawe, z jej udziałem w igrzyskach wiąże się całkiem ciekawa historia. Otóż Graf bardzo chciała poczuć atmosferę mieszkając w wiosce olimpijskiej. Było tak do czasu, kiedy nie zaczęły się tam ciągłe imprezy innych lokatorów. Wtedy Niemka przeniosła się do hotelu, chcąc mieć święty spokój. Ciekawe, gdzie mieszkała w tym czasie Sabatini…   

Jest też rekordzistką wszech czasów pod względem liczby tygodni, które spędziła jako liderką światowego rankingu. Przez całą swoją karierę numerem jeden była łącznie przez 377 tygodni. Druga na liście Martina Navratilova mogła pochwalić się 332 tygodniami, a Serena Williams 315 (stan na 19 marca). I jeszcze jeden ciekawy rekord – Steffi Graf jest również jedyną tenisistką na planecie, która potrafiła wygrywać w swojej karierze każdy z wielkoszlemowych turniejów w grze pojedynczej przynajmniej cztery razy.

Gretzky nie udawał Greka, tylko ładował gole

la-sp-wayne-gretzky-all-star-game-20161117

Przepaść. Inaczej nie można nazwać przewagi, jaką w najważniejszych statystykach NHL posiada nad rywalami Wayne Gretzky, czyli najlepszy hokeista w historii nazywany nie inaczej, jak „The Great One”. Nic dziwnego, że jego numer 99 już dawno zastrzeżono nie tylko w klubach, w których występował, ale także we wszystkich innych w lidze.

Gretzky do 1999 r., kiedy odszedł na emeryturę, uzbierał łącznie 894 gole. Drugi na liście strzelców legendarny Gordie Howe (Kanadyjczyk to jego uznaje za zawodnika wszech czasów) ma 801 bramek, a trzeci Jaromir Jagr 763. I rekord Gretzky’ego pożyje pewnie jeszcze długo. Dlaczego? Bo na pierwszych piętnastu miejscach klasyfikacji jest tylko jeden aktywny zawodnik, czyli wspomniany Jagr. Na dodatek ma on już 45 lat i nie ma opcji, żeby nastrzelał jeszcze ponad 130 bramek. Podobnie jest w klasyfikacji kanadyjskiej wszech czasów NHL (gole plus asysty), gdzie pierwszy Gretzky ma ich 2857, a drugi Jagr „tylko” 1907. – Dla mnie moje miejsce jest jak numer jeden. Nawet nie liczę punktów Wayne’a Gretzky’ego. On był z innej planety, bo na pewno nie z naszej. Jego wynik jest niezniszczalny – mówił w grudniu ubiegłego roku Czech.   

Zdaniem ekspertów, zawodnikiem, który może mieć największe szanse na nawiązanie walki z Gretzkym w klasyfikacji najlepszych strzelców, jest 31-letni dziś Aleksander Owieczkin. Rosyjska gwiazda Washington Capitals ma w dorobku 553 bramki w 910 meczach, co daje jej średnią na poziomie 0,607 gola na spotkanie (przy 0,601 Kanadyjczyka).

Ale co ciekawe, nawet sam Gretzky tonuje nastroje. Tak oceniał szanse Owieczkina na wyśrubowanie rekordu wszech czasów w rozmowie z oficjalną stroną internetową NHL: – Może to zabrzmi nieco zabawnie – nie chcę też żeby zabrzmiało to egoistycznie – ale pierwsze 500 goli jest w miarę łatwe do zdobycia. Sztuką jest zdobyć kolejne 500, kiedy jesteś starszy, twoje ciało jest już zużyte, inaczej wpływają też na ciebie podróże i psychologiczna część gry. Przede wszystkim trzeba mieć ogromną pasję do zdobywania goli. Sam poczułem, kiedy nadszedł czas na emeryturę, gdy w swoim ostatnim sezonie zdobyłem dziewięć goli. Miałem wprawdzie dużo asyst, ale zdobywanie bramek będąc coraz starszym przychodziło coraz trudniej. Czułem, jak bardzo zaczyna to boleć – wyjaśniał gwiazdor, który swoje 21. sezonów spędził w Edmonton Oilers, Los Angeles Kings, St. Louis Blues i New York Rangers.

Ale przyznał, że jeśli jednak Rosjanin go dopadnie, jako pierwszy podejdzie uścisnąć mu dłoń.     

Phelpsa przebije tylko nowy Phelps

Michael Phelps of North Baltimore Aquatic Club swims the 200 butterfly prelims at the 2011 Charlotte Ultraswim

Medal olimpijski waży średnio ok. 400 g, dlatego gdyby na szyi Michaela Phelpsa powiesić jego wszystkie 23 złote krążki, poczułby ich ciężar – wyszłoby tego ponad dziewięć kilogramów. A amerykański pływak ma przecież w dorobku jeszcze trzy srebrne i dwa brązowe krążki. Kolejna ciekawostka: od igrzysk w Atenach w 2004 r., kiedy Phelps zdobył swoje pierwsze mistrzostwo olimpijskie, tylko dwanaście… krajów zdobyło więcej złotych medali od niego. A już za jego plecami znalazły się m.in. takie państwa jak Hiszpania, Brazylia czy Norwegia!

„W dzisiejszych czasach nie żyje nikt, kto mógłby pobić jego rekord. I to nie jest opinia. Dajcie spokój, to jest fakt!” – napisał po igrzyskach w Rio de Janeiro FOX Sports.

I trudno z tym dyskutować. W olimpijskim rankingu wszech czasów ex aequo na drugim miejscu znajdują się gimnastyczna Łarysa Łatynina, biegacz Paavo Nurmi, pływak Mark Spitz oraz sprinter i skoczek w dal w jednej osobie, czyli Carl Lewis. Można więc ryzykować stwierdzenie, że Phelpsa może pokonać tylko kolejna mega gwiazda pływania. Po prostu żadna inna dyscyplina nie daje możliwości startu w aż tylu konkurencjach. Właśnie też z tego względu nie brakuje głosów, żeby z pewną rezerwą podchodzić do bezgranicznego wynoszenia Phelpsa na olimpijskie ołtarze. Bo jak można porównać jego 23 złote medale na przykład do ośmiu Usaina Bolta, który w odróżnieniu od niego zajmował na igrzyskach wyłącznie pierwsze miejsca, mogąc przy tym startować w raptem trzech konkurencjach? Mówiąc obrazowo, pływanie można nazwać sportem hurtowym, a przywołany sprint jest przy nim co najwyżej detalicznym.

Ale nieważne z jakiej perspektywy byśmy na to patrzyli, wynik chłopaka z Baltimore wciąż jest niebotyczny. Nic więc dziwnego, że Phelps był w pewnym momencie najczęściej kontrolowanym sportowcem w Stanach Zjednoczonych. Komisje antydopingowe chciały mieć bowiem pewność, że piękna historia na pewno nie jest nawożona koksem. Zdaniem ekspertów, źródłem sukcesów pływaka jest jednak m.in. jego nietypowa budowa ciała (długie ręce i bardzo długi tułów) oraz niebywała wręcz wydolność przejawiająca się tym, że pojemność płuc Phelpsa jest ponoć dwa razy większa niż u przeciętnego faceta.   

Ale warto pamiętać, że dzisiejszy pływak-emeryt nie zawsze był postacią posągową. W przeszłości dwa razy został zatrzymany za jazdę samochodem po pijaku, przyłapano go też na paleniu marihuany.

Kubański bombardier z Dalekiego Wschodu

leyva-martinez-volleyball-2

Trochę się zastanawialiśmy, czy umieszczać w tym gronie Leonardo Leyva Martineza – bo w porównaniu do poprzednich nazwisk jest pewnie dla wielu anonimowy – ale uznaliśmy, że warto. Bo w końcu nastukanie 59 pkt. w meczu siatkówki to naprawdę kosmiczny wynik. A taki jest właśnie panujący dziś rekord świata. Kubańczyk dzierży go od 2013 r. Atakujący był wtedy zawodnikiem grającego w lidze koreańskiej Samsung Bluefangs. Nie jest to może czołowa liga świata, którą można porównać do włoskiej, rosyjskiej czy polskiej, ale od czasu do czasu na grę w niej decydują się nawet zawodnicy wysokiej klasy. Oczywiście dla kasy. Przykładami mogą był chociażby słynny Brazylijczyk Leonardo Vissotto, czy Niemiec Georg Grozer. 

Wróćmy jednak na boisko. Rozegrane w ramach „Top Match” spotkanie pomiędzy japońskim Osaka Blazers Sakai a Samsung Bluefangs zakończyło się wynikiem 3:2 (27-25, 20-25, 25-19, 21-25, 15-13). Jak łatwo więc policzyć, drużyna Martineza w tym przegranym spotkaniu zdobyła łącznie 107 pkt. Kubańczyk sam nastrzelał ponad połowę z nich. Aż 57 pkt. zdobył w ataku (miał aż 67 proc. skuteczności w tym elemencie!), dołożył to tego jeszcze jeden punktowy blok i asa serwisowego. Niewiele brakowało, aby siatkarz poprawił swój wyczyn już w kolejnym sezonie, kiedy w jednym ze spotkań zdobył 53 pkt.

Ale co ciekawe, poprzednie dwa rekordy świata należał do Gavina Schmitta, czyli obecnego atakującego Asseco Resovii Rzeszów. Kanadyjczyk rekordowe 57 i 58 pkt. zaliczył kolejno w 2011 i 2012 r. grając w… tej samej drużynie co Leonardo Leyva Martinez. Póki co nie upadliśmy jeszcze na głowę, żeby oglądać ligę koreańską, ale coś musi być w niej na swój sposób wyjątkowego, skoro to tam padają takie rekordy. Możliwości jest kilka: albo to na Dalekim Wschodzie przed siatkarskim światem ukrywają się najlepsi rozgrywający globu, którzy najlepiej „czyszczą” siatkę swoim atakującym, albo siatka wisi tam za nisko, albo po prostu tamtejsze drużyny grają słabo w defensywie. My obstawiamy to trzecie. Ale rekord poszedł w świat i pewnie jeszcze długo nie zostanie pobity. 

RAFAŁ BIEŃKOWSKI    

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

8 komentarzy

Loading...