Dwie drużyny bijące się o tytuł, stadion wypełniony po brzegi (37220 widzów!), fantastyczna oprawa, gwiazdy i reprezentanci kraju w obydwu zespołach. Do tego niespodziewane manewry taktyczne, walka od pierwszych minut i wszechobecne emocje. A przy tym przez dłuższy czas wyglądało na to, że zabraknie tylko jednego małego drobiazgu, który jednak cholernie ciężko pominąć – dobrej gry w piłkę nożną. Szlagier ekstraklasy – jeżeli zabierzemy wszystko wokół i zostawimy samo boisko – przez długi czas zwyczajnie rozczarował. Albo, jak to się ładnie mówi, zapowiadał się na typowy mecz dla koneserów.
Jest jeszcze inne określenie dla tego typu piłkarskiej padliny – mecz, w którym główną rolę może odegrać jeden stały fragment gry. Na to się zapowiadało od samego początku, a każda upływająca minuta i każda nieudolna próba ataku utwierdzała nas w tym przekonaniu. I tak się w istocie stało – kiedy w 48. minucie gospodarze wytoczyli przeciwko Legii najbardziej śmiercionośną broń – rzut rożny. A tych, jak wiemy, podopieczni Magiery wciąż nie potrafią bronić, bo właśnie stracili w ten sposób dziewiątego gola w sezonie. I był to gol podobnej urody, co cała pierwsza połowa. Zamieszanie pod bramką, nieudolna interwencja Hlouska i piłka tylko minimalnie przekracza linię bramkową.
Ciężko powiedzieć z takiego ujęcia. Perspektywa dużo zmienia #LGDLEG pic.twitter.com/AA0BCgf8XR
— Maciej Sypuła (@MaciejSypula) 19 marca 2017
Ta bramka, mimo że wcale nie rozstrzygnęła losów meczu, sprawiła że wreszcie w Gdańsku można było na czymś zawiesić oko. Gra się otworzyła, na boisku zrobiło się więcej miejsca, a oba zespoły w końcu zaczęły myśleć o strzelaniu goli. Zmienił się także jeden zawodnik w Legii – w miejsce tragicznego Hamalainena wszedł dawno niewidziany gość, którego Legii w ostatnich tygodniach najbardziej brakowało – Michał Kucharczyk. I w 145 sekund dał więcej drużynie, niż reszta atakujących od początku meczu. A później dał Legii jeszcze coś, czego ta nie miała od minionego lata – wyższe miejsce w tabeli niż Lechia. Wystarczyło, że dwa razy znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i wykorzystał dwa prezenty. Pierwszy, jakim było genialne podanie od Guilherme i drugi, jakim było nieudolne wybicie przez Malocę. A przecież nieraz widzieliśmy już Kucharczyka, który marnował prostsze okazje. Dziś jednak w stu procentach udźwignął ciężar meczu i mocno pchnął Legię w stronę fotela lidera.
Ciosy Kucharczyka były dla Lechii o tyle bolesne, że zupełnie niespodziewane. Kiedy gospodarze wyszli na prowadzenie, można było odnieść wrażenie, że kontrolują przebieg gry. Tymczasem szybka akcja Moulin-Guilherme-Kucharczyk sprawiła, że wszystko zaczęło się od początku. Lechia zareagowała prawidłowo, przycisnęła i była naprawdę bliska zwycięstwa – dość wspomnieć słupek Wolskiego czy setkę Paixao. Tak naprawdę mistrzowie Polski pozostawali w grze wyłącznie dzięki szczęściu oraz bardzo dobrze dysponowanemu Malarzowi. A że swój dzień miał Kucharczyk, udało się wywieźć komplet punktów z jaskini lwa, a także chyba udało się rozwiązać wreszcie największy jak dotąd problem zespołu, czyli apatyczne występy Hamalainena na skrzydle. Czas Fina w pierwszym składzie Legii zdaje się nieuchronnie zmierzać do końca.
Dzisiejszy wynik, mimo że ciężko nazwać go w pełni zasłużonym, dobrze wpisuje się w ostatnią tendencję. Niewiele ponad dwa tygodnie temu Lechia miała nad Legią siedem punktów przewagi, chwilę potem zrobiło się cztery, przed tygodniem już tylko jeden, a dziś to warszawianie są dwa oczka na plusie. Podopieczni Piotra Nowaka w sposób koncertowy roztrwonili przewagę, natomiast warszawianie – po niespodziewanym potknięciu Lecha – wskoczyli na drugie miejsce w tabeli i mają już tylko punkt straty do Jagiellonii. Jakkolwiek spojrzeć, przerwę na reprezentację piłkarzom Jacka Magiery przyjdzie spędzić w naprawdę niezłych nastrojach.
Fot. FotoPyK