Reklama

Całe moje życie to wszystkie trupy, które znalazłem

redakcja

Autor:redakcja

04 marca 2017, 07:15 • 35 min czytania 55 komentarzy

Przewidział wypadek Beaty Szydło i to, że w 2010 roku nie dojdzie do wyścigu prezydenckiego Kaczyński-Tusk. Na jego biurku leżało smoleńskie błoto. Przysłużył się w odnalezieniu ponad 700 osób. Nie zawsze przesłuchiwany w charakterze świadka. Mówi, że liczba trupów musi się zgadzać. Krzysztof Jackowski – człowiek z fotograficzną pamięcią i metalową płytką w sercu, której elementy stworzyli inżynierowie z NASA. Napisano o nim, że jest jak UFO. Bo to jego jasnowidzenie to przecież dyrdymały, bujdy na resorach. Prawda?

Całe moje życie to wszystkie trupy, które znalazłem

Proszę pana, ja rozumiem, że pan jako redaktor jest racjonalistą.

Zdecydowanie.

No to wreszcie jest u mnie w domu racjonalista. I wreszcie dowiem się czegoś, co mnie nurtuje od ponad 50 lat.

Cóż to takiego?

Reklama

Zadam panu trzy bardzo proste pytania. Dlaczego się urodziłem? Co stanie się ze mną po śmierci? I dlaczego w ogóle w takim bycie jestem? Słucham pana.

Proszę spojrzeć. (Przewijam kartki, znajduję właściwą) Pod koniec naszej rozmowy planowałem pana zacytować. Kim jestem? Człowiekiem pełnym kompleksów, niedbającym o siebie dziwakiem, który codziennie po kilkadziesiąt razy zadaje sobie pytanie: czy to, co robię, ma sens?”.

Powiem panu rzecz niezwykłą. Ostatnio, ze względu na ciężką grypę, nie robiłem wizji. 2-3 tygodnie bez trupa, byłem załamany. Mówię do żony: „Kasiu, może ja już tych wizji nie mam?”. I nagle odezwał się do mnie policjant. „Panie Jackowski, mieszkam pod Warszawą. Mam problem, bo… zgubiłem odznakę”. Poradziłem, żeby wysłał mi zdjęcie. Jeden dzień, drugi – nic. Kojarzyło mi się tylko łóżko. Nie wersalka, kanapa, sofa, tylko prawdziwe łóżko, którego się nie składa, jedynie ścieli. I obok stał neseser. „Rzeczywiście, blachę zwykle trzymam w neseserze. A łóżko? Dwie ostatnie doby spędziłem u pewnej kobiety. Ale już wszystko sprawdziłem, nie ma”. Tak gadamy, gadamy i w trakcie rozmowy widzę – szafa, kurtka, rękaw. Rękaw skórzanej kurtki. Nie minęło 20 minut, dzwoni. Znalazł. Zamiast w kieszeń włożył w rękaw służbowej kurtki.

Czekaj pan, zadzwonię do niego. (Jackowski bierze rozmówcę na głośnik)

(- Ja panu wszystko ureguluję – słychać młody głos pod drugiej stronie słuchawki.

– Nic mi pan nie musi regulować! Cieszę się…

Reklama

Liczę na to, że będzie pan w Warszawie, ponieważ chciałbym zjeść z panem obiad.

– Liczę na to!)

Romuald Statkiewicz – Jezus z Opola przekonuje, że pomoc za darmo nie działa. Że nawet Chrystus pobierał opłaty za uzdrowienia. Dlaczego o tym mówię: pan długo protestował, gdy ktoś pisał: „Jackowski pomaga”.

Rzeczywiście było tak, że poprawiałem daną osobę. Zaznaczałem, że to moja pasja, praca, a pomaga się bezinteresownie. Ja za wizję biorę 200 złotych. Nie wiem, czy to dużo czy mało. Nie raz koszt zakupów w Tesco. Żyję z jasnowidzenia, płacę ZUS. Ale czasem pomagam. Jak temu policjantowi, rodzinie zwabionej przez pedofila 12-letniej dziewczynki, czy w przypadku siostry zakonnej z Olsztyna.

Słynna sprawa. Przyszli do pana rodzice 25-letniego Pawła. W miejscu, w którym miało leżeć jego ciało, znaleziono martwą zakonnicę.

Pewnego dnia 2011 roku w moich drzwiach zjawiają się dwie osoby – mężczyzna i kobieta, oboje w średnim wieku, podłamani. Kobieta mówi: „Panie Jackowski, mieszkamy w bloku. Nasz syn wyszedł na papierosa, nie pozwalamy mu palić w domu. Styczeń, tęgi mróz, wieczór. Już nie wrócił. Zawsze palił przy klatce”.

Kiedy zostałem sam z jego rzeczami poczułem, że chłopak jest w rzece, utopiony. Wskazałem miejsce przy ulicy Artyleryjskiej. To jest bardzo mała, ślepa uliczka, która kończy się na rzece. Tam właściwie stał tylko budynek jakiejś szkoły.

Dwa dni później rodzice Pawła pojechali z moimi zapiskami i obserwowali jak policjanci przetrzepują Łynę. Nie mijają trzy godziny, prasa rozpisuje się: „Jasnowidz wskazał zwłoki siostry zakonnej Marii Uberman”.

Zawód?

Czytam to i myślę: „Ja pierdolę, coś jest nie tak. To nie to!”. Podrapałem się po głowie. „Uuu, no to Jackowski. Masz sukces? Nie, to nie jest sukces. Szukałeś chłopaka, znajdujesz inne ciało. Przypadek”.

Nadal uważa pan to za swoją pomyłkę?

Absolutnie nie. Po czasie zrozumiałem, że jest to jedna z najciekawszych spraw w moim życiu.

Po kilku dniach przyszli do mnie ponownie rodzice Pawła. „Przychodzimy z nadzieją. Wierzymy panu. Czuł pan jakiegoś trupa w okolicy. Może nasz syn żyje. Niech pan powtórzy wizję”. Nie lubię powtórek, ale dobrze, zgodziłem się. Siedzę znów nad tych chłopcem i tym razem kojarzy mi się ulica Radiowa. Wyrysowałem mostek, wskazałem punkt z drugiej strony rzeki i napisałem, że ze skarpy będzie go widać – Paweł jest na mieliźnie. Trafiłem perfekcyjnie. O, oto ta mapa. (Jackowski prezentuje mi ksero artykułu)

Widzi pan to wszystko z góry?

Tak, często.

Ale wracając do Olsztyna. Analizowałem bardzo długo ten przypadek. I dziś uważam, że chłopak jest dżentelmenem po śmierci. Leżał cały czas na tej mieliźnie i długo nikt go nie widział. Wie pan, w styczniu mało kto chadza po skarpie przy rzece. Dowiedziałem się później, że siostra Maria lubiła tam spacerować. Prawdopodobnie go zauważyła. Mogła domniemywać, że Paweł potrzebuje pomocy. Chciała zejść, była w sutannie, potknęła się. Szok termiczny. Może ten chłopak po prostu pragnął wskazać ciało osoby, która chciała mu pomóc? On wprawdzie już nie żył, ale jego dusza wciąż była świadoma.

Dla bliskich zmarłej sam fakt jej śmierci jest ważną informacją.

Na pewno. Parę dni po odnalezieniu zwłok pani Marii, zadzwoniły franciszkanki z Domu Sióstr i zakomunikowały, że robią miesięczną modlitwę o moje zdrowie.

Jednak z Olsztynem i 2011 r. to nie był koniec. Wrzesień. Jechałem z żoną załatwić w Warszawie pewne sprawy. Przejeżdżamy przez Wisłę w Świeciu, dzwoni telefon. Mężczyzna przedstawia się, że jest policjantem z Olsztyna. Słyszał o dwóch przypadkach ze stycznia, dzwoni nieoficjalnie. Poszukuje kolegi – również policjanta. „Niech mi pan wyśle MMS-em zdjęcie tego człowieka”. Kierując autem zerkam: dość młody, w okularach. Skojarzyło mi się, że jest w jakiejś knajpie i coś tam sobie popija. Opowiadam mu o tym.

– Wie pan, nie klei mi się to co pan mówi.

– No bo pan mi przesłał zdjęcie elektroniczne, a ja muszę mieć jakiś zapach tego człowieka. To nie idzie tak zrobić z powietrza.

Dał więc kierowcy PKS-u koszulkę zaginionego. Późnym popołudniem przekazała mi ją policjantka z Warszawy. Umówiliśmy się w Złotych Tarasach. „Niech kolega zadzwoni za 40 minut” – poinstruowałem. Ale po chwili myślę: „Przecież tu jest ludzi jak mrówek, gdzie ja będę siedział i wąchał koszulkę”.

Złote Tarasy nie kojarzą mi się ze skupieniem i zebraniem myśli.

Na piętrze jest Wedel, restauracja. Tam jest na pewno spokojniej”. Wjeżdżam schodami. Niestety to była niedziela, ledwo dostaliśmy stolik. Zamówiłem dwie kawy. „Kasiu, ty tu zostań, spokojnie pij, ja wyjdę z tym na korytarz. Może jak będę między ludźmi łaził, to mi coś do łba wpadnie”. (Jackowski trzykrotnie bardzo dynamicznie uderza w stół) Już wiem! Osiedle bloków, ugór. Pas ugoru! Krzaki, krzewy i osiedle domków jednorodzinnych. A bliżej bloków podłużny stawek. A wszystko to w mgnieniu oka. I raptem… Wpadamdotegostawku! Tak jakby z góry, siuuup! Koniec, cała wizja.

Wszystko odbywa się tak błyskawicznie?

Wizja jest chwilą, wizja musi zaskoczyć, wskoczyć w człowieka, a nie człowiek w nią. Impulsy od zmarłych, to kurewstwo musi samo wejść do głowy. To cudza informacja, gwałt na kimś.

Człowiek jest pamięcią?

Tylko. Ale poczekaj pan.

Otworzyłem torbę, rysuję. Dopiłem kawę, dzwoni policjant. „Proszę pana, kojarzy mi się tak: osiedle bloków, osiedle domków jednorodzinnych, a między nimi wzdłuż idzie z 80 m. ugoru i jest podłużny stawek w kształcie nerki. I ja wpadłem do tego stawku”. Policjant bez żadnego entuzjazmu: „I tylko to?”. Tyle gadki. „Lipa, chłop machnął na mnie ręką”.

Domyślam się jednak, że to nie koniec.

Wracając w nocy z Człuchowa co chwilę zerkałem na telefon. Budzę się o 10, nie dzwonił. „Ooo Jackowski… Może ty tę siostrę i tego chłopaka znalazłeś, ale tu dałeś plamę”. O 12 mi przeszło. Policjant nie zadzwonił do mnie do dziś.

To po co mi pan o tym opowiada?

Bo to było zarazem tragiczne i śmieszne. Godzina piętnasta, idę do fryzjera, naprzeciwko. W słuchawce głos starszej kobiety, matki zaginionego policjanta.

Ja to wszystko obserwowałam, ale niestety nie znaleziono tam mojego syna.

– Nie rozumiem, gdzie?

No w tym stawie, który pan wskazał.

– Jak to?

Proszę posłuchać. Syn mieszka w bloku. Ja z okna widzę ten staw. Jest zaraz ugór, dalej osiedle domków. Mój syn bawił się u kolegi na imprezie. Gdy od niego wychodził był mocno pijany. Kolega odprowadził go do tego ugoru. „Zostaw mnie, do bloku dojdę sam” – miał powiedzieć syn. Prawdopodobnie uparł się i poszedł na skróty. Ten staw nie jest głęboki, metr sześćdziesiąt w najgłębszym miejscu. Ale panie Jackowski, tam go nie ma! Cała ekipa policji przez parę godzin sprawdzała. Nie znaleźli! „Nawet gdyby zdechły kot leżał to by go wyciągnęli” – zapewnili. Ale syna nie było!

– Nurek wchodził? – dopytałem.

Nie, za płytko. Sprawdzali bosakami.

A, proszę pana, tam obok rosną drzewa. Dużo szlamu, mułu, zgniłych liści. Tak sobie pomyślałem: „Kurwa, przecież wszystko idealnie widziałem. Pokazał mi całą prawdę. On tam musi być!”.

Był?

– Niech pani szybko do nich zejdzie i powie, że mam prośbę. Powtórzę wizję, jeżeli jeden z policjantów się rozbierze, wejdzie do tej wody i trochę połazi. Dla pewności. Bosak mógł chwycić, mógł nie chwycić.

Po pół godzinie, może 20 minutach dzwoni redaktor z Super Expressu. Siedzę już na fotelu fryzjerskim. Wystarczy, że odrosną mi takie pypcie, przychodzę i siadam bez kolejki: „Pani, trawnik lecimy”. I ona mnie jak kosiarką, minuta i Jackowski ogolony. Bzy, bzy! Wkoło  panie z malunkami na włosach, z kokami, ondulacje sobie robią – parę osób. A mnie wibruje telefon. Odbieram.

Panie Jackowski, nazywam się Skreciński. Wie pan, na co teraz patrzę? Jak wyciągają ciało policjanta ze stawu.

W jednej chwili zapomniałem gdzie jestem. Że jakieś kobiety w cichości czytają sobie gazetki. Jak wyskoczyłem…

– Kurwa, macie go tam?!!!

Jeden z policjantów się rozebrał, wszedł. Chwilę pochodził obok wychodzącego na staw krzywego drzewa i nagle poczuł pod stopami coś owalnego. Kiedy wzięli bosak, naderwała się kurtka skafandra. Ktoś zanurkował i właśnie za nogę wyciągają ciało. Rozłożyli już parawan.

Później ten Skreciński napisał artykuł: „Trzy ciała w Olsztynie”.

Potrafi się pan entuzjastycznie cieszyć z tego, że potwierdził pan śmierć? Ja rozumiem satysfakcję, ale…

(Jackowski uśmiecha się szelmowsko) Proszę pana, jak każdy człowiek bardzo boję się śmierci. Ona jednak nigdy nie była mi obca. Śmierć przemykała różnymi zakamarkami w moim życiu od małego. Mój ojciec w człuchowskim szpitalu był nie tylko porządkowym. Po godzinach i w weekendy mył oraz ubierał zwłoki. Mieszkaliśmy na tej samej ulicy co szpital. Nieraz miałem zawołać ojca na kolację. Dwa podwórka dalej, od strony kostnicy, graliśmy w piłkę. Zawsze bałem się tam iść. Uchylałem więc jedynie lekko drzwi i krzyczałem: „Tata, mama na kolację woła!”. „Zaraz, taką panią ubieram”.

Śmierć może spowszednieć?

Bardzo często ludzie chorzy mówią z oburzeniem: „A jaki to zimny lekarz!. Spotkał się ze mną, przebadał, dał leki i żadnych innych słów!”. Tak, bo ten lekarz przyjmuje kilkudziesięciu chorych dziennie. Stara się wszystkim pomóc, ale on już zapomniał, że należy ludziom współczuć. Nie ma na to czasu, działa jak maszyna.

We mnie dawno nastąpiła znieczulica. Ktoś tak czy tak stracił życie. Dla mnie liczą się zwłoki, odnalezienie. Robiąc to prawie 30 lat zapomniałem, że to się nazywa tragedia.

W swoich wizjach widział pan rzeczy mrożące krew w żyłach. Samobójstwo rozszerzone, martwe malutkie dzieci, obdartą ze skóry i utopioną w Wiśle studentkę UJ, pozbawionych głów trzech mężczyzn w obwodzie kaliningradzkim.

Aaa, suwalscy biznesmeni. Daleka przeszłość. To był dziewięćdziesiąty któryś rok. Pamiętam jak stałem w swoim gabinecie z kartką w dłoni i kompletnie nie wiedziałem co zrobić. Było po 19., kilkadziesiąt minut wcześniej otworzyłem drzwi trzem kobietom. Miały wyraźnie wschodni akcent. Jedna była bardzo korpulentna. To ona zaczęła.

Panie jasnowidzu, mój syn i ich mężowie – wskazała ręką na towarzyszki – pojechali do Rosji kupić drewno i nie wracają już kilka dni.

– Drewno na opał?

Nie, oni są biznesmenami. Mają firmy, produkują meble. Mówiły nam policjanci, że tylko zdjęcia miałymy dowieźć – oświadczyła.

Zaczęły grzebać w torebkach, podały mi fotografię. Poprosiłem je o godzinę czasu, standard. I tak zostałem sam w pokoju z tymi zdjęciami.

I jak? Poczuł pan coś?

Na początku nic, naprawdę. Często pierwsze momenty mojej styczności ze zdjęciem zaginionego to pustka, zwykle tak jest. Postanowiłem, że muszę wziąć tylko jedną fotografię. „To co się stało z jednym, z innymi też. Pojechali tam razem, raczej nadal dzielą ze sobą los” – wydedukowałem.

Wybrałem mężczyznę w średnim wieku. Na fotografii leżał na kanapie, miał śniadą cerę. Czarne włosy i wąs. To pan Mieczysław, z wyglądu 40-latek. Trzymałem zdjęcie blisko czoła. I wciągałem energię, moment i czuję. Mam wrażenie spokoju, tego wstrętnego, dziwnego spokoju, który niestety zbyt często, za często czuję w moich wizjach. Taki spokój w moich odczuciach oznacza tylko jedno, to najgorsze – śmierć. Tam gdzie jej nie ma, nie ma też spokoju, a wielki chaos, u żywych jest chaos. Pan Mieczysław leży w lesie, jego kumple chyba też. Dwóch z nich leży obok siebie, a trzeci kilka metrów od nich. Dziwne, on ma rżniętą szyję. Kurwa! Odciętą głowę! Co jest, co to za koszmar? Czy tamci też? Po co ktoś by trzem ludziom odcinał głowy?

I jak o tym powiedzieć ich bliskim…

– Przepraszam, że nie zaproszę pań do środka – zaznaczyłem, gdy wróciły. – Jest już późno. Odczytam treść mojej wizji tu, w przedpokoju.

Dobrze, niech pan mówi. My zmęczone. Cała Polska drogi przed nami, też nam się spieszy.

Zerknąłem na kartkę, na te kilka zdań. Ale jakich zdań, jak to im przeczytać? Kusiło mnie, żeby ten opis załagodzić, jakoś uogólnić. Gdybym miał więcej czasu, pewnie bym to zrobił. W końcu jednym tchem odczytałem treść.

No panie, co pan nas tak straszysz?! – powiedziała ostro pani o największej posturze.

Przyjechały od wróżki z Wrocławia. Zapewniła je, że bliskich porwała impreza. Żony były przekonane, że najgorsze co je może spotkać to zdrada.

Mój mąż nie dałby się oszukać! – jedna z pań była wyraźnie zbulwersowana.

Ja jestem pewna, że mój syn żyje! – uzupełniła najtęższa z kobiet.

Zabrały kartkę i wróciły do Suwałk. Gdy wyszły, dopadło mnie wielkie zwątpienie, nie mogłem długo zasnąć. „Co ja im nagadałem?” – zadręczałem się.

To była jedna z głośniejszych pana sprawa. Miał pan rację.

Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdybym się mylił, a oni wrócili do domu cali i zdrowi. Sprawą zajęła się rosyjska policja. Ci trzej panowie rzeczywiście zostali oszukani, przez  rosyjskiego kontrahenta Aleksandra Aleksiejewa. Ten tłumaczył później w sądzie, że odciął głowy ofiarom i wrzucił je do kanału wodnego, by w ten sposób utrudnić identyfikację zwłok i jednocześnie rzucić podejrzenie na okolicznych mafiozów. Na tamtych terenach tak postępowało się z mafijnymi informatorami. Sprawca został skazany na najwyższy wymiar kary, na karę śmierci. Wykonano ją parę miesięcy później.

Wiara w odnalezienie bliskich ma jakiekolwiek znaczenie dla powodzenia pana pracy? Powtarza się, że znachor może pomóc tylko tym, którzy w niego wierzą.

Tutaj jest to obojętne. Powiem panu ciekawostkę. Mało kto tak wierzył w moje wizje jak Pershing.

To prawda, że „Pershing” panu nie płacił?

Był chciwy, zresztą taką miał ksywkę. To był dobry człowiek… Oczywiście jako mafiozo.

Jak wyglądały wasze spotkania? Jak w „Depresji gangstera” z De Niro? „Niech mnie pan nie szuka, to ja pana znajdę”?

Pamiętam jak przepowiedziałem zamach pod jego domem. Wcześniej podpowiedziałem „Pershingowi” kto ukradł jego czarne BMW i że związek z pewną Rosjanką jest toksyczny. Z tym zamachem… Proszę pana, ja byłem wtedy na niego bardzo zły.

Dlaczego?

Gdy „Pershing” miał sprawę, zawsze chciał, żebym to ja przyjechał do niego pociągiem do Warszawy. On był człowiekiem zalatanym, chaotycznym. Tego dnia przyjechałem, zostawił  mnie u kogoś w mieszkaniu i o mnie na cały dzień zapomniał. Myślę sobie: „Co ja jestem, workiem kartofli? Tłukłem się całą noc, bo on chce niby wizję, a chłopa nie ma”. Jak tak na niego czekałem, to mi się skojarzyło, że będzie marzec, on podjedzie pod swój dom i dwóch ludzi zacznie do niego strzelać. Zginie. Kiedy przyjechał, powiedziałem mu o tym.

No i zamiast „Pershinga” postrzelono jego ochroniarza.

„Florka”. I tu wyszedł egoizm Andrzeja. Ja zapomniałem o tej wizji, on pamiętał. Ten „Florek” był z daleka bardzo podobny do „Pershinga”. Ta sama sylwetka, też lekko łysiejący. „Pershing” dał mu swój samochód, sypiał w hotelach. Jak czegoś potrzebował, to wysyłał po to „Florka”. I to jego ochroniarz dostał kule, dwie. Wychodził z auta, padły strzały – w ramię i w nogę. W szoku wskoczył z powrotem do auta i znieruchomiał, z bólu. Oni przestali strzelać, byli pewni, że zabili tego co trzeba. Uciekli.

Po paru latach spotkałem „Florka” i zapytałem go: „Ty, jak to jest kiedy wchodzą kule”. „Jakby kłuto cię cienkim drucikiem. Pyk, pyk”.

j

Gdy zabito Andrzeja Kolikowskiego, ukrywał się pan przez kilka tygodni.

Powiem tak, musiałem wyjechać w góry. W towarzystwie mojej żony, dwójki dzieci i  śledczego z Człuchowa.

Często zdarzało się, że dostawał pan ochronę policji?

Parę razy. Nigdy się nie przydała. To dobrze.

Pana wielcy poprzednicy ojciec Klimuszko i Stefan Ossowiecki przewidzieli skalę zagłady, jaką niosła ze sobą II wojna światowa. Mimo możliwości ukrycia się na prowincji, nie zrobili tego. Ossowieckiego dorwano podczas łapanki i rozstrzelano. Pan nie miał pokusy zmierzenia się z lękiem?

Każda wizja z przyszłości jest wizją nieoczywistą. Kiedy człowiek umiera, a za życia robił dziwne rzeczy, przypisuje mu się wszelkie różne reklamy. Wydaje mi się, że kaleczymy obraz Ossowieckiego i Klimuszki wieloma niestworzonymi historiami. To byli wybitni ludzie obdarzeni jasnowidzeniem, natomiast opisywanie, że Ossowiecki w młodych latach przesuwał szafy siłą woli wydaje mi się opowieścią z mchu i paproci. Był znakomitym psychometrą, ale po śmierci dopisano mu dużo legend.

Napisał pan wstęp do nadruku jego książki.

Historia zatoczyła koło. Jak zaczynałem jasnowidzenie, nie wiedziałem co mam z tym zrobić. Miałem przeczucia, wizje, czułem się zagubiony. A zarazem niesamowicie mnie to fascynowało. Zwierzyłem się raz pewnemu człowiekowi z Człuchowa. I on dał mi książkę Ossowieckiego „Świat mego ducha i wizje przyszłości”. To była taka czerwona książeczka, przeczytałem ją z zapałem. Zacząłem rozumieć co dzieje się w mojej głowie.

Na nadruk zdecydowano się w 2008 r. Niech pan przeczyta fragment mojego wstępu na głos, bardzo proszę.

„Stefan Ossowiecki był niezwykłą i złożoną postacią. Która odbiegała w wielu punktach od wyobrażenia ludzi o tym, jak powinna wyglądać osoba obdarzona takim talentem. (…) W innej książce, Krzysztofa Borunia «Ossowiecki – zagadki jasnowidzenia», o Ossowieckim wypowiadają się osoby, które znały go osobiście. Niejaki pan Jacyna opisywał, że gdy pierwszy raz odwiedził dom Ossowieckich i zobaczył jasnowidza, to pomyślał, że jest to trzeciorzędny krawiec, któremu brakowało tylko centymetra na szyi. Nie zachowywał się jak przystało na jasnowidza – gubił się i co chwilę o czymś zapominał, był chaotyczny i często mówił rzeczy wzajemnie sprzeczne. Potrafił umawiać się z trzema osobami jednocześnie i nie przychodził na żadne z tych spotkań”. To tak jak pan!

Proszę czytać dalej.

„Muszę w ogóle przyznać, że są momenty, kiedy z ogromnym trudem przychodzi  mi czytać opisy z życia najsłynniejszego polskiego przedwojennego jasnowidza. Czasami sobie myślę: «A niech to wszystko, to jest Jackowski, a nie Ossowiecki!»”.  

Ossowiecki miał pierwszą żonę, która zrobiła mu wiele krzywd. Mnie zostawiła z dziećmi, gdy były małe. Nie wiedziałem nawet, jak się gotuje jajko. Ossowiecki pod koniec swojego życia znalazł kobietę, z którą żył jak z przyjacielem. Ja też tak mam. Wiele cech nas łączy.

Drugą żonę przepowiedział panu kolega po fachu.

Nie da się ukryć, kolega Janusz. Ja go uczyłem trochę jasnowidzenia. Odwiedził mnie w niedzielę, byłem wtedy sam. Żona dawno odeszła, dzieci poszły na swoje – już nikt nie wypełniał mi przestrzeni. Gadamy, gadamy, ja robię coś przy komputerze, nagle on wstaje i mówi: „Wiesz co, porozmawiałbym z tobą dłużej, ale jestem umówiony z żoną. Idziemy do znajomych na grilla”. W tym momencie zrobiło mi się strasznie żal. „Kurwa mać, ludzie mają jakieś żony, jakichś mężów, spotykają się… A ja zrobię co mam zrobić, mogę wsiąść w samochód, wypić kawę na CPN-ie i tyle. Co ja jestem, pustelnik?”.

– Janusz, nie wyjdziesz ode mnie dopóki mi nie powiesz, czy ja do końca życia będę sam?

Pochodził po pokoju, jakby chciał wydeptać  w podłodze dziurę i wypalił: „Słuchaj, będziesz miał młodą kobietę. Blondynkę, z dzieckiem na ręku. A, i będzie miała na imię Katarzyna”. Jak to usłyszałem to wskazałem mu drzwi. „Spierdalaj!!!”. Byłem przekonany, że robi sobie ze mnie jaja.

Trzy miesiące później poznałem Kasię. Piękna, dużo ode mnie młodsza kobieta. W życiu nie myślałem o niej w sensie damsko-męskim, długo się przyjaźniliśmy. Kasia jest maniaczką książek. Ujęła mnie tym, że ma starą duszę. W którymś momencie coś pękło,  bardzo jej zaufałem.

Wcześniej wydatnie jej pan pomógł.

To za duże słowa. Choć rzeczywiście mój pierwszy kontakt z żoną związany był z wizją. Kelnerka z knajpy przy stacji benzynowej, na której często tankuję samochód, dała mi zdjęcie swojej koleżanki z Debrzna. „Ona ma problem” – powiedziała. Tak usiadłem i pomyślałem: „Ta kobieta coś postanowiła i realizuje to postanowienie, ale w połowie drogi zaczęła wątpić. Chyba chodzi o rozwód”. Od razu napisałem na kartce: „Nie potrzebnie się waha, powinna to dokończyć. W przyszłości spotka faceta, z którym będzie szczęśliwa”.

Spotkała pana.

Spowodowały to różne zbiegi okoliczności. Co ciekawe, ona od dziecka fascynuje się Skłodowską, ja Einsteinem. Jak znaleźliśmy razem ich wspólne zdjęcie… (fotografia znajduje się na biurku Jackowskiego) Nigdy z nikim tak nie potrafiłem się dogadać. Widzę komentarze, że poszła na pieniądze. Otóż oświadczam panu, że to wszystko co widzi pan w tym mieszkaniu to efekt pracy naszej i zięcia, który jest murarzem. Myśmy to wszystko zrobili własnymi rękami, bo nas nie było stać na fachowców. Jak mnie żona poznawała, to mieszkałem w bloku na dwóch pokoikach. Przez trzy lata spaliśmy na materacu, na podłodze, ponieważ jej córka i mój syn nocowali na wersalkach. Mam nadzieję, że do ostatnich dni będę z tą kobietą. Bo czuję spokój. Normalność. Prawdziwość.

Wierzy pan w reinkarnację?

Nie wątpię w nią, jestem wręcz jej wewnętrznie przekonany.

Wszyscy my, którzy żyjemy na tej ziemi, jesteśmy w celi śmierci. Niech pan sobie wyobrazi, ogląda pan film „Skazany na śmierć”. Ten człowiek nie wie, kiedy wykonają wyrok. Niektórzy w Stanach czekają pół życia w celi śmierci, niektórzy zdążą naturalnie umrzeć zanim wstrzykną im truciznę. Zdajemy sobie sprawę z sytuacji skazańca i przechodzą nam przez ciało dreszcze: „Boże, jak on się czuje! Przecież w każdej chwili może przyjść strażnik i powiedzieć: «Pojutrze straci pan życie»”. A czym to się różni od naszych cel śmierci? My też nie wiemy, kiedy usłyszymy wyrok. Ale jedną mamy pewność – na każdym z nas będzie wykonany. Ma pan wątpliwości?

Nie mam. Ale gdzie tu reinkarnacja?

Bóg raczej na pewno dał nam życie wieczne. Szkopuł w tym, że ono tak jest ułożone, że każde z naszych istnień jest niezależne od siebie. Miliony, może miliardy lat będziemy rodzić się i umierać. Nieświadomi poprzedniego i następnego istnienia. Czymże jest wieczność nasączona ciągle powtarzającym się lękiem przed śmiercią. I końcem. I początkiem. I końcem, i początkiem. To jest nasza egzystencja. Ja w domysłach jestem tego świadomy, jednak jak znowu się urodzę nie będę wiedział tego, co myślałem. Nadal będę bał się śmierci. Powiem panu jedno. Jeżeli Bóg zrobił nam taki numer, to jest to nieprzeciętny cwaniak.

Tylko czy Bóg istnieje? Pan wierzy, że tak?

Przez komputery mam trochę wątpliwości.

Przez komputery?

Sekundkę. (Jackowski szuka czegoś w przeglądarce internetowej) O, mam. Może pan przeczytać na głos ten artykuł? Bardzo proszę.

Karę dożywocia zasądził w środę sąd okręgowy w Poznaniu dla Pawła T. w sprawie zabójstwa na ulicy Półwiejskiej. W lipcu ubiegłego roku 23-letni student prawa ranił 26-letniego Bartosza J. stłuczoną butelką, w wyniku czego ofiara wykrwawiła się na śmierć. Wyrok jest nieprawomocny. «Sąd uznał, że nie znajdując żadnych okoliczności łagodzących, należy oskarżonemu wymierzyć karę w najwyższym przewidzianym przepisami wymiarze prawa» – ogłaszał sędzia Michał Ziemniecki. Ostatecznie zasądzona została kara dożywotniego pobytu w więzieniu”.

Chłopak nie mógł być głupi, studiował prawo. Poszedł z kumplem na piwo, wypili po dwa. Niestety Paweł kupił jeszcze jedno – w butelce, chciał wziąć je z sobą do akademika. Po drodze usiedli na ławce. Bartosz J. przechodził z kimś obok. Obraził Pawła, ten zaczął domagać się przeprosin. Gdy ich nie usłyszał, doszło do lekkiej szarpaniny. Paweł stłukł butelkę i… Zeznał w sądzie, że myślał, iż ciągnie Bartoszowi J. tulipanem po ramieniu, a poszło po aorcie. Monitorowana miejsce. Zanim przyjechało pogotowie Bartosz J. wykrwawił się. Zgon na miejscu.

Znowu zadam panu pytanie. Przypadek?

Takich spięć jest na mieście mnóstwo. Z drugiej strony nie każdy robi z butelki nóż.

Nie bądźmy wariatami, nie idźmy w opary absurdu. Przypadek. Jak w stosunku do tego ma się zachować Bóg? Gdyby ten Paweł zamierzał kogoś zabić i zrobiłby to z premedytacją – to tak. Ale to jest przypadek.

(Jackowski kolejny raz wychodzi z pokoju. Wraca z pracowni z reklamówką. Wyciąga z niej beżowy trzewik)

Niech pan to weźmie do ręki.

Czyje to?

To jest but tego Pawła. Chłopaka, który zabił. Proszę, tak wygląda. (Jasnowidz pokazuje mi zdjęcie. Widać na nim krótko obciętego blondyna, niczym szczególnym się nie wyróżnia) Niech pan mi odda buta i przeczyta ten list. Z grudnia 2014 r.

(Czytam. Do Jackowskiego napisała matka sprawcy. Chce się dowiedzieć, jaki zapadnie wyrok w apelacji. Ostatecznie Paweł T. został skazany na karę 25 lat pozbawienia wolności)

Ponad 10 lat temu przyjechała do mnie pewna pani – dyrektorka sanatorium. Jej mąż był radnym, miał jakichś politycznych wrogów. Przyjechała załamana. Poradziłem, żeby mąż odpuścił sobie wikłanie się w różne spory, bo te same zgasną. Żeby tylko ich sam nie roztrząsał. Poskutkowało. Po miesiącu zadzwoniła ta sama kobieta z informacją, że wszystko się uspokoiło. W ramach podziękowania zaprosiła mnie na weekend do swojego sanatorium. Akurat kończył się turnus, była zima. „U nas są baseny z solankami” – przekonywała. Niechętnie lubię jeździć po ośrodkach, ale mówię do syna: „Adrian, jedź ze mną. Odpoczniemy”. Już jadąc do tego sanatorium, pomyślałem: „Chłopie… To nie o to chodzi, żebyś tam się pokąpał w solankach. Kobieta zaprosi cię na wieczór, wywali pełno zdjęć rodziny i będziesz jej tam wróżył”. Nienawidzę tego.

Tak było?

Tak, dokładnie. To był duży ośrodek. Dyrektorka miała u góry prywatne mieszkanie. Siedziałem u niej w gabinecie, nawywalała mi tych zdjęć. Wściekły myślę: „Kurwa, to jest odpoczynek! Chętnie bym teraz poszedł pospacerować…”. Ok, no ale wróżę. Rozmawiamy.  Staram się mówić jej co wynika ze zdjęcia jakiegoś człowieka, a tu do gabinetu wchodzi młody chłopaczek, na oko z 16 lat. „Tu synku mamy takiego znanego jasnowidza. Może chciałbyś coś wiedzieć?”. Pytanie mamy skwitował uśmiechem i sobie poszedł. „A może właśnie coś o nim pan powie?”. Pani dyrektor nie odpuszczała, a mnie naszło wcześniej przeczucie. „Niech pani uważa, jak będzie dorastał. Będzie z jakimś kolegą, może z dwoma. On zabije człowieka i to mu zmarnuje całe życie”.

Teraz, po tylu latach doświadczeń, bym tego nie powiedział. Wtedy byłem bardziej bezmyślny.

Wpadła w histerię?

Boże! Co pan mówi?! Panie Jackowski, to jest jedynak, domator. On do kolegów to nieraz nie chce wyjść! On ma swoje książki, wygrywa olimpiady z wiedzy.

„Kurcze. Co ja jej powiedziałem?”.

– Wie pani co, to nie. On może będzie świadkiem, a kto inny zrobi komuś krzywdę. Dla niego wszystko dobrze się skończy.

Wiedziałem jednak, że to już nie jest prawda.

Od tego Pawła już 8 lat wcześniej płynęło to zdarzenie! Osiem lat!

To przerażające.

Wierzyłby pan, że żyjemy w Matrixie? Że żyjemy w grze komputerowej? Jak pan tworzy grę, robi pan postacie. Postacie to nic innego jak mapy bitowe, nadaje się im cechy. A czym jest nasze dna?

Zbiorem danych o nas.

Właśnie, danych. Czyli informacji psychofizycznej. To że urodził się pan z takim ilorazem inteligencji to nie przypadek. Oczywiście może się pan popsuć, zacząć chlać, nie edukować się, nie mieć celu w życiu. Ale niech pan sobie za dużo nie dodaje!

Każdy ma w sobie ten szyfr – ludzie, pies, wszystko co żyje. Czyli to jest, kurwa, program. Ale jaki tragiczny!!! Po co potrzebny?! Przecież gdzieś sobie żył już wtedy chłopak, który miał zaprogramowane, że zostanie dźgnięty.

Jeżeli ten program tworzył Bóg, to może być nim rozkapryszony szczeniak. Chyba, że go nie rozumiem.

Teraz zrobię coś, czego pan bardzo nie lubi.

Nie, stop! Proszę nie wyciągać zdjęcia, niczego mi nie mówić. Proszę to schować! Tyle nagadałem się o jasnowidzeniu i teraz miałbym przeprowadzić dla pana wizję?

Jeżeli oczywiście pan zechce. Wtedy poproszę o przesłanie numeru konta.

Nie, nic nie będzie pan płacił! Ja nie mogę wiedzieć, że dostałem to zdjęcie od pana. Wiedząc, będę jak chirurg, któremu trzęsą się ręce, gdy operuje kogoś bliskiego. Jasnowidzem się nie jest, jasnowidzem się bywa. Ja nie władam jasnowidzeniem. Nie istnieje coś takiego jak testy jasnowidzenia. Jego nie można robić na pokaz. Bo wszystko co jest na pograniczu rządzi się czuciem, nie wzorcem. Położę tu na stole piękną, nagą, uległą kobietę. TVN24 rozstawi kamery, a pan będzie miał tylko jedno zadanie – mieć z nią orgazm. Łatwe? Podczas stosunku Kuźniar będzie przeprowadzał z panem wywiad. Dojdzie pan? To co w przyrodzie dzieje się w sposób naturalny daje nam prawdziwe oblicze rozkoszy, miłości. Możemy jednak stworzyć warunki, które osłabią lub wręcz zabiją pewne bodźce.

Przed panem Sopockie Towarzystwo Naukowe postawiło zadanie odnalezienia paru osób w Gdańsku. Specjalnie miały się ukryć.

(donośny śmiech) To było parę lat temu. Zrobili sympozjum jak to jasnowidzenie jest niemożliwe. Moje nazwisko było podstawą tej tezy. Na to spotkanie oczywiście mnie nie zaproszono. Wystosowano za to list otwarty. Miałem do wyboru: znaleźć członków stowarzyszenia na terenie Gdańska lub rzucić sto razy monetą – jeżeli trafię 51, uznają jasnowidzenie. Odpisałem im mniej więcej tak: „Rozumiem, że reprezentujecie państwo naukę. Otóż, żeby zbadać zjawisko nierozpoznane, trzeba najpierw dociec na jakiej  podstawie ktoś twierdzi, że to zjawisko występuje. Jeżeli chcieli byście zbadać jak powstaje piorun, to nie możecie tego doświadczenia wykonywać w czasie suszy, kiedy na niebie nie ma ani jednej chmury. W takich warunkach stwierdzicie, że piorun nie istnieje, jest wymysłem ludzkim”.

Sceptycy chcą, żeby podał pan statystyki.

Są jak dzieci w piaskownicy, które mówią: nie bawię się z tobą, bo nie. Mamy coraz mniej ludzi z otwartym umysłem, reszta to schematycy z poodcinanymi skrzydłami. Boją się wziąć do ręki moją dokumentację. Jest np. ktoś taki jak James Randi – magik, zaciekły przeciwnik pseudonauki. Zrobił wielki biznes na poniżaniu ludzi, którzy chcieli pokazać mu czucie. Jeżeli zarabiasz na chleb jako iluzjonista, wszystko co cię otacza uważasz za sztuczkę, za oszustwo.

Jak pan podchodzi do tych, jak pan to określił, dzieci z piaskownicy?

(Jackowski zaczyna z papierosem w ustach) Proszę pana. Jako młody chłopak oglądałem film historyczny o Leonardo da Vincim. W czasach, w których żył, spoliczkowanie kogoś oznaczało – wyzywam cię na pojedynek. Nie przyjście na pojedynek natomiast, równało się – straciłeś honor. Da Vinci w którymś momencie życia spodziewał się, że wyzwanie rzuci mu człowiek młodszy od niego, silniejszy. Nie pomylił się. Tamten mężczyzna pchnął go publicznie ramieniem i rzucił rękawicą. „Zmierzmy się” – zaproponował. Da Vinci nie chciał, żeby ktoś zrobił mu krzywdę, nie zamierzał również narażać się na towarzyską infamię. Zawsze nosił specjalnie przygotowaną przez siebie stalową laskę. I wie pan, jak to załatwił? Znając prawa fizyki wiedział, że łatwiej coś twardego wygiąć niż wyprostować. Wziął tę laskę i na oczach wszystkich obecnych zgiął ją i rzucił agresorowi pod nogi. Powiedział wtedy z dumą: „Będziesz godzien pojedynku ze mną, jeżeli to podniesiesz, wyprostujesz i oddasz mi w rękę”. Młodszy mężczyzna nawet się nie schylił.

Proszę teraz zerknąć na to zdjęcie. Pamięta pan jak Biedziak, a potem Sokołowski (obaj byli rzecznicy prasowi Policji) mówili, że nigdy żaden jasnowidz nie pomógł policji? To moje dawne mieszkanie przy ulicy Traugutta. Poznaje pan gościa, który koło mnie siedzi?

Pan Biedziak.

Z rozmysłem umieściłem je w książce. Nie ma możliwości, żebym wielokrotnie dogadywał się z policjantami i rodzinami ofiar. „Słuchajcie, wasza córka się powiesiła, ale wiecie co? Napiszcie, że to ja ją znalazłem”. Przecież to absurd! Nikt by się na coś takiego nie zgodził.

Dlatego chce pan, aby na pańskim grobie wybite zostały kopie kilkunastu podziękowań od rodziny, policji, czy innych instytucji, którym pan pomógł?

Całe moje życie to te wszystkie trupy, które znalazłem. Wojna spowodowała, że dokumentacja Ossowieckiego, jeżeli takową miał, zniknęła. Moja pozostała. Jest utrwalona na nośnikach elektronicznych, mam ją też w formie materialnej. Pan nie ma pojęcia jak pielęgnuję wycinki z gazet, dokumenty policyjne. To moje jedyne świadectwo. Wie pan, po latach czuję się jak wołający w puszczy. Myślałem, że ludziom coś udowodnię, dla nich samych. Bez sensu.

Zrobię jeszcze kawę.

Najpoważniejszy test wiarygodności przeszedł pan w 2002 r. w Japonii.

Ale to był uczciwy test!

Wygrał pan z innymi jasnowidzami świata. Opisał pan bezbłędnie zabójstwo czteroosobowej rodziny w Osace.

To w ogóle śmieszna historia. W Człuchowie mam kolegę, który często dzwonił na stacjonarny i robił mi różne kawały, potrafi fajnie zmieniać głos. Któregoś dnia zadzwonił niejaki pan Bogusław Pindur, tak się przedstawił. Mówi, że prowadzi biuro tłumaczeń polski-japoński, japoński-polski.

Chcą do pana przyjechać ludzie z japońskiej telewizji – zaciekawił.  – Pragną, żeby poddał się pan pewnemu doświadczeniu, chodzi o zaginięcie młodej kobiety.

– Chętnie.

To kiedy mają być?

Pomyślałem sobie: „Goście lecą z Japonii i to ja mam im postawić termin. Oj Tadeusz, teraz to ja tobie zrobię numer!”. Rzuciłem, że cały przyszły tydzień jestem na miejscu, niech będzie czwartek. Po południu zamiast na nich czekać, poszedłem z dziećmi do sklepu. Patrzę z daleka, a pod moim domem kilka osób w żółtych skafandrach. Ustawiony statyw, „może jacyś geodeci?”. „Ja pierdolę, niemożliwe! Japończycy!”.

O tej i tej godzinie miał pan być w domu – wycedził przez zęby pan Pindur.

Wezmę to stąd. (Jackowski podnosi z kolan reklamówkę ze zdjęciem i butami Pawła T.). Bo ten chłopak mi tak ciąży. (odnosi przedmioty do gabinetu)

To był taki wstępny test?

Tu są rzeczy zaginionej. Jeżeli to, co pan powie będzie miało sens, leci pan z nami do Japonii. Jeżeli nie, podziękujemy panu za fatygę”. Kazałem zostać dzieciom w drugim pokoju. Ustawili sprzęt, ja cały w stresie. Ale wziąłem rzecz i mówię: „Jest noc, okrągły budynek. Ale to nie jest budynek mieszkalny. To taka serpentyna, po środku są parkingi. Kilka pięter. Jestem w połowie wysokości. Dziewczyna siedzi w małym samochodzie, za kierownicą. Obok niej jest chłopak, pali papierosa”. W jednej chwili wszystko mi znikło i nagle wróciło: „Widzę duży niebieski plastikowy kosz”.

Chłopak zabił ją i zostawił ciało w koszu?

To był kosz na odpady – po płynie hamulcowym itp. W Japonii brakuje miejsc parkingowych, dlatego buduje się tam ogromne parkingi. Ta dziewczyna uczyła się na sprzedawcę w księgarni, miała drugą zmianę. Wyszła z pracy i zaginęła. Jej samochód znaleziono na przedmieściach Tokio, stał na parkingu. W środku był zakierowany w popielniczce papieros, a dziewczyna nie paliła. Prawdopodobnie sprawca coś jej zrobił, a że była drobnej postury – wrzucił ją do kosza i w takiej postaci wywiózł drugim samochodem.

Dopiero w Japonii okazało się, że nie dałem plamy. Dwie godziny po wizji siedziałem z dziećmi w wynajętym busie. Psa Pikusia zostawiłem u sąsiadki. Następnego dnia mieliśmy wylot.

j2

Pan zawsze taki był? Inny?

Prawie zapomniałem o przypadku, gdy po raz pierwszy powiedziałem komuś, że miałem na jego temat wizję. Siedziałem wieczorem na rynku w Człuchowie. Nieznany mi mężczyzna poprosił, abym odpalił mu papierosa. Mignęła mi myśl, że ten człowiek miał wypadek, potrącił dwójkę staruszków, jedno z nich zginęło. Coś pchało mnie, żeby zapytać go o tamten wypadek. Dogoniłem człowieka, stanął jak wryty. Po czasie spotkałem go w sklepie. Był pewny, że ktoś mi o tym zdarzeniu opowiedział.

Do 27. roku życia nie był pan postacią szczególną. Pracował pan fizycznie, zawód wyuczony: tokarz.

Prócz dziwactw, które towarzyszą mi od dziecka, wszystko działo się normalnie. Niewykształceni rodzice, nas pięcioro w domu. Dwóch braci i dwie siostry. Najstarszy był Stachu – nie wiedzieć czemu, do dziś mówimy na niego Janek. Potem urodziłem się ja.

Matka sprzątała w szkole i w bibliotece publicznej. Bardzo często chodziłem jej pomagać, uwielbiałem zapach lizolu, którym myła korytarze. Szczególnie chętnie odwiedzałem bibliotekę, ponieważ mogłem tam sobie przeglądać różne książki. Czytałem dużo na temat astronomii, interesowała mnie. Na szafeczce postawiłem wyciętego z gazety Einsteina, co wtorek zaś kupowałem „Świat Młodych”. Przedostatnia strona dedykowana była właśnie wszystkim pasjonatom kosmosu. Jaki to był dla mnie zaszczyt, gdy w 77 r. opublikowali tam mój artykuł. Nazywał się „Prawo kosmiczne”. Napisałem o tym, że w związku z ekspansją kosmosu powinno się zrobić jakieś prawo do przestrzeni kosmicznej. Ten egzemplarz, podobnie jak inne „Świata Młodych” i miesięcznika „Urania” to były moje skarby. Któregoś dnia mama uznała, że to niepotrzebne rzeczy i wszystko spaliła w piecu. Czułem jakby matka spaliła mi duszę.

Zjawiskami parapsychologicznymi też się pan interesował?

Nigdy nie interesowałem się jakimś jasnowidzeniem, to był temat w ogóle nie brany przeze mnie pod uwagę w życiu.

Na czym polegają dziwactwa, które towarzyszą panu od dziecka?

Wydawało mi się, że rogi stołów, kredensów swędzą, bardzo często musiałem je dotykać. Do dzisiaj lewą nogę muszę zostawić w domu, żona mówi o dniu świra. Co jeszcze? Nie potrafię wiązać butów na kokardki. Robię trzy potężne supły i tak chodzę.

Jako dzieciak byłem samotnikiem. Bawiłem się sam, nad jeziorem. Brałem kij, jakieś zielsko i dzieliłem poszczególne miejsca na państwa. Organizowałem wojny. Miałem swój  świat i samemu było mi najlepiej. Dlatego matka zawsze uważała, że jestem dziwakiem. A ja swoje dzieciństwo wspominam jako coś przepięknego.

Mimo nocnych koszmarów?

Absolutnie nie łączyłem tego z jasnowidzeniem. Nie wiem, czy można mówić o koszmarach. Pamiętam jeden znamienny sen. Szedłem do ogrodu, mieścił się za domem. Trzymałem w ręku małą łyżeczkę. Doszedłem do grobu, schyliłem się i tą łyżeczką odkopałem mogiłę. Otworzyłem wieko trumny, a w niej leżała moja babcia. Natychmiast z niej wyszła. Była ubrana w strój zakonnicy, wyglądała jak młoda kobieta – zupełnie niepodobna do siebie, wyższa. Wziąłem na ramię wieko i zacząłem za nią iść. Był dzień, ponura pogoda, na ziemi leżał mokry śnieg. Spojrzała na mnie nagle chłodnym wzrokiem i powiedziała: „Nie przyglądaj mi się tak, bo będę musiała cię z sobą zabrać”. Poczułem lęk. Wcześniej mówiła, że jest jej chłodno w tej trumnie i że szczypie ją lewa strona ciała. Przez te rany.

Rany?

Babcia zginęła w Wigilię. Przechodziła z sąsiadką przejściem dla pieszych, uderzył w nie ciężarowy Star. Miałem wtedy 10 lat.

Czytałem, że zmarli nie chcą, żeby pan do nich dołączył.

Pogonili mnie przez sen do operacji serca.

Na początku czerwca ubiegłego roku wstawiono panu nową zastawkę.

Czułem się słabo od kilku dni, ale ja miałem takie momenty. Słabłem od siedmiu lat, parę razy dziennie migotanie przedsionków. Za każdym razem odczuwałem paniczny strach, lecz po chwili przechodził. Zżyłem się z tym, uważałem, że to normalne.

Dwa dni przed nagłą koniecznością pójścia do szpitala mojej żonie przyśnił się kuzyn. Krótko przed snem zginął w wypadku samochodowym. Nie zdążyłem go poznać, bo nigdy nas nie odwiedzał. Dopiero we śnie przyszedł do naszego domu, zdenerwowany. Konkretnie do mnie. Od progu zakomunikował, że mam mu oddać niebieskie wieszaki. A ja jak to usłyszałem, uciekłem z domu.

Powiedziałem Kasi, że ten sen to jakaś bzdura, ale później nie mógł mi wyjść z głowy. Postanowiłem sprawdzić szafę, czy mamy w ogóle jakikolwiek niebieski wieszak. Otwieram i okazuje się, że na naszym jedynym takim wieszaku wisi mój garnitur. A garnitur mam tylko jeden. „Kurwa mać, to tak jakby pokazał garnitur do trumny”. Tfu, na psa urok!

I pewnie puściłbym to mimo uszu, gdyby nie…

…drugi sen?

Żona obudziła się przerażona. „Śniło mi się, że w łóżku leży mama z tatą. I ona do mnie: «O, zobacz córeczko. Tata w nocy umarł»”. W rzeczywistości to jej mama nie żyje.

Ten sen już mnie zaniepokoił. Wsiadłem w samochód i pojechałem do Chojnic, tam mnie przebadali. EKG wykazało, że mam ciągły blok serca. Tętno pięćdziesiąt uderzeń na minutę.  Wydolność serca było pod stanem krytycznym, cuda niewidy. Lekarz oznajmił, że w każdej chwili groził mi zawał. I ja tego zawału bym nie przeżył, nawet, gdybym go dostał w Akademii Medycznej. Moja zastawka była jak flak, kompletnie niewydolna. Już nie wypuszczono mnie ze szpitala. W trybie pilnym przewieziono do Gdańska. To był naprawdę  ostatni dzwonek.

Przepowiedział pan wcześniej „Faktowi”, że czerwiec będzie krwawy.

Podczas wizji zobaczyłem czerwcowe niebo. Zasugerowałem dziennikarzowi, że może chodzić o kolejne zamachy terrorystyczne. Myliłem się. Ta wizja dotyczyła mnie. Urodziłem się pierwszego czerwca 63 r. 53 lata później o godzinie 8.30 przeszedłem operację. Krwawą, serca. W Dzień Dziecka miałem zatrzymaną akcję serca na dwie godziny. Dziwna rzecz. Jakbym się drugi raz, kurwa mać, urodził.

j3

Wie pan co oprócz fotografii Einsteina i zegarów ściennych dostrzegłem w pańskim gabinecie?

Co?

Bestseller Allena Carra „Prosta metoda jak skutecznie rzucić palenie”.

A, książkę dała mi ostatnio sąsiadka. Po co mi pan o paleniu przypominasz? (Jackowski udaje się do kuchni. Odpala od kuchenki cienkiego papierosa. Zdecydowanie nie był to jego pierwszy tego popołudnia)

Wziąłem, położyłem i tak leży. Ale powiem panu, że zamierzam bardzo poważnie podejść do tematu. W niedługim czasie rzucę. Myślę, że rzucę. Na pewno nie kupię żadnych papierosów z obrazkiem. Nawet jeżeli ktoś mi przełoży je do innej paczki, nie zapalę. Jestem przesądny. Od kwietnia na wszystkich paczkach mają być obrazki.

Zwróciłem uwagę na coś jeszcze. Nie wylegitymował mnie pan. A wziąłem na wszelki wypadek legitymację prasową.

W przeszłości nie raz prosiłem o jakiś dokument tożsamości. Pewien dziennikarz przyszedł kiedyś wyraźnie naćpany. Pytał, czy jestem świrem.

Proszę pana, robię różne rzeczy, angażuję się w sprawy kryminalne. Trafiają się oryginalni  klienci. Jeden zsiadł z motoru i ubrany w kominiarkę przekręcił klucz w zamku. To było tutaj, w tym mieszkaniu. Otworzyła mu żona, od razu paraliż. W przedpokoju wyciągnął nóż do wizji. Pytał o jakąś dziewczynę.

Sprawcy zbrodni mogą szykować na pana zemstę.

Wciąż pamiętam o spotkaniu przy Canpolu w Człuchowie. Zadzwonił do mnie pewien mężczyzna. Powiedział otwarcie, że akurat wychodzi z więzienia w Czarnem i zanim na dobre wróci do domu musi mi o czymś powiedzieć, bo nigdzie nie będzie o tym zeznawał. Poczułem się nieswojo. Dla bezpieczeństwa wziąłem ze sobą kolegę, siedział stolik obok. Do mnie przysiadł się wyglądający poważnie dość młody mężczyzna. Czarne dzieli z Człuchowem 27 kilometrów. Mężczyzna opowiedział, że przez ostatnie trzy miesiące wyroku mieszkał w celi z dobrze zbudowanym blondynem. Chłopak miał tam worek treningowy i ilekroć w niego uderzył, powtarzał z nienawiścią: Jackowski, Jackowski.

Ty, co ty masz do tego Jackowskiego? – zapytał wreszcie współwięźnia.

Mogę siedzieć do końca życia, ale nie daruję mu. Zarżnę go jak tylko wyjdę.

Nie daruje panu czego?

Ten blondyn zabił dwie studentki z Poznania i poćwiartował ich ciała. Makabryczna zbrodnia pod Gorzowem, w leśniczówce. Byłem pierwszym, który powiedział, że to on zrobił. Policja go o to nie podejrzewała. Ale nie dlatego chce mnie dopaść, że „przeze mnie” dostał 25 lat. Do więzienia trafił też jego kuzyn – pomagał mu w ukrywaniu resztek ciał. I on za tego kuzyna chce mnie zabić. Uważa, że tamten jest niewinny. Nieprawda. Nie brał udziału przy samym zabójstwie, ale to nie oznacza, że nie można przypisać mu winy.

Kiedy wychodzi na wolność?

Za dwa lata, nie można tego lekceważyć.

Ja, proszę pana, na pewno niejednemu przestępcy depnąłem na odcisk. Boję się, bo nie wiem, z której strony czeka na mnie zagrożenie. Jak jest wieczór, dokładnie rozglądam się dookoła siebie. To moja choroba zawodowa.

Żyje pan z ludzkich tragedii. Ma pan jakąkolwiek odskocznię?

Jestem nocnym markiem, długo nie idę spać. Wie pan, co lubię robić wieczorami? Nie powinienem odpowiadać na to pytanie, ale rozmawiamy bardzo szczerze. Jak już nie mam nic do roboty, to oglądam serial „Katastrofa w przestworzach”. Patrzę na te samoloty, inscenizację katastrof. Wczuwam się w tych ludzi, w pilota. Oglądam jak wszyscy rozpaczliwie chcą się ratować, a i tak za chwilę zginą. Po co? Żeby zrozumieć czymże jest śmierć.

(dłuższa chwila ciszy)

Jest to psychopatyzm?

WYSŁUCHAŁ HUBERT KĘSKA

Fot. archiwum Krzysztofa Jackowskiego

Najnowsze

Komentarze

55 komentarzy

Loading...