Podchodziliśmy z optymizmem do spotkania Cracovii z Pogonią, bo naprawdę da się wyobrazić gorszą parę do oglądania w tej lidze. A zarówno Pasy, jak i Portowcy, mają w swoim składzie piłkarzy z jakością, którym piłka nie przeszkadza w grze i nie podpisaliby petycji o rezygnacji z futbolówki w trakcie spotkań. No i po pierwszej połowie wydawało się, że z tym optymizmem trafiliśmy jak kulą w płot, ponieważ piłkarze zaserwowali nam mało strawne danie, jak z restauracji bez szans na gwiazdkę Michelina, ale na złą opinię sanepidu już tak. I gdy pierwsze momenty drugiej części zwiastowały zmianę menu, to zaraz znów przyszło rozczarowanie.
Kilkadziesiąt sekund drugiej połowy potrzebował Piątek, żeby otworzyć wynik. Cracovia zagrała trochę siatkarską akcję, bo raz – głową piłkę podbił Steblecki, dwa – znów podbił i wystawił Wójcicki, a trzy – napastnik skończył akcję. Nie zdążyliśmy się zastanowić co musi zrobić Moskal, by pomóc swojej drużynie odrabiać straty, a te już były odrobione, po tym jak Drygas dośrodkował idealnie na nos Frączczaka i ten po prostu musiał wykonać wyrok. I tak zrobił, ładny to obrazek, kiedy napastnik zawisł w powietrzu, poczekał na piłkę i uderzył ją tak, że nie dał szans Sandomierskiemu.
Potem żadna z drużyn nie wyglądała na taką, która byłaby zadowolona z łupu w postaci jednego punktu, ale na tym się skończyło. Niby mecz się trochę otworzył i choć w pewnym momencie wydawało się, że Cracovia przyciśnie i rozda karty, to trudno było z przekonaniem powiedzieć kto wygra i czy w ogóle. Gospodarze mieli swoją okazję, ale w dobrej sytuacji tym razem przestrzelił Piątek, kiedy chybił celu uderzając z pola karnego. Z kolei Pogoni trochę życia dało wejście Ciftciego, bo ten pokazał się jako silny, dobry zawodnik – będzie z niego pociecha.
Właśnie – nie zobaczyliśmy żadnego konkretu w postaci bramki, były na nią chęci, ale brakowało jakości. Piłkarze konstruowali akcje zaczepne, wrzucali w pole karne, lecz brakowało przekonania, że to się może udać. No i nie udało się.
Jednak i tak było lepiej niż przed przerwą, bo wtedy widzowie dostali typowy mecz na niedzielne porządki. Można było odkurzyć, podlać kwiaty, umyć okna i tylko co jakiś czas zerknąć na ekran, bez straty zorientowania co się dzieje. Coś jak z telenowelą – włączysz raz w roku i nadążasz z fabułą. Poziom był bowiem dość niski, niby piłkarze podawali celnie i nie mieliśmy wrażenia, że oglądamy jakąś przedziwną odmianę futbolu, ale to wszystko było wolne, przewidywalne, nudne. Jeden strzał Murawskiego, groźna sytuacja Kitano z początku, anemiczne uderzenie Budzińskiego. Tyle.
Najwięcej emocji, niestety negatywnych, przyniosło starcie głowami Fojuta z Covilo. Oj, źle to wyglądało – piłkarz Cracovii za mecz podziękował od razu, Polak później, gdy poczuł zawroty głowy. Panom życzymy zdrowia, a sobie, by mecze ekstraklasy wyglądały jak pierwsze momenty drugiej połowy, bo o reszcie zapomnimy szybciutko.
Fot. 400mm.pl