Piotra Reissa jedni lubią, inni nie, jedni szanują, inni już nie. Ale warto zacytować, co w swojej książce napisał na temat Franciszka Smudy, bo chyba jeszcze żaden piłkarz nie poświęcił temu szkoleniowcowi aż tyle uwagi. Tytuł – że Smuda to kiepski trener, fatalny człowiek i świetny selekcjoner – to nasza interpretacja rozdziału o “Franzu”. Przeczytajcie sami…
Na dzień dobry trener Smuda rozpoczął swoją pracę z zespołem od pokazania “grupie liderów”, kto tak naprawdę rządzi. Myślę, że temu szkoleniowcowi przeszkadzała popularność albo własne zdanie takich zawodników jak “Wasyl” (Wasilewski), “Bosy” (Bosacki), “Dembina” (Dembiński), czy też Reiss… Trójka Dembiński-Bosacki-Reiss stanowiła na dodatek twarze w wizerunkowej kampanii piwa Warka, które wtedy zostało sponsorem nowo powstałej drużyny. Z jednej strony kampania miała na celu wprowadzenie nowego strategicznego sponsora do świadomości kibiców Lecha, z drugiej – i to chyba ważniejsze – pokazanie, że ten no stworzony Lech bazuje na dumie i tradycji, której symbolem są znani od lat lechici: Bosacki, Dembiński i Reiss. Ł»adnemu z nas nie pomógł zapewne w relacjach z trenerem fakt, że dziesiątki billboardów z naszymi uśmiechniętymi twarzami zwiększyły jeszcze bardziej naszą rozpoznawalność w Wielkopolsce. To trener chciał być… największą gwiazdą.
Bos y jest z nas trzech chyba (w dobrym tego słowa znaczeniu) najbardziej ułożony politycznie, inaczej mówiąc: jest z nas najlepszym dyplomatą, więc potrafił najszybciej znaleźć wspólny język z trenerem. Mnie i “Wasyla”, który zawsze bez ogródek mówi prosto w oczy to, co myśli (i dla trenera Smudy nie robił wyjątku) – “Franz” zdecydował się “temperować”. Wasilewski szybko skorzystał z oferty Anderlechtu, przenosząc się do ligi belgijskiej, robiąc od tego czasu jako piłkarz niesamowite postępy. Z kolei ja – rodowity poznaniak z przygodami w Bundeslidze – zawziąłem się i postanowiłem udowodnić trenerowi, i znanym mi od wielu lat nowym włodarzom Lecha, że ze “staruszka” Reissa Poznań będzie miał jeszcze pożytek przez długie lata. Przecież miałem zaledwie 35 lat, a taki Maldini ze swoim ukochanym AC Milan grał do 41. roku życia! Ciężka praca na treningach i wsparcie kolegów na boisku zaowocowało zdobyciem przeze mnie króla strzelców sezonu 2006/07, a potem stopniowym odsuwaniem od pierwszej “jedenastki” w kolejnym sezonie.
Mimo to ciężko pracowałem na treningach i utrzymywałem dobrą kondycję. Jednak trener nie liczył się z moją formą ani chyba z formą innych graczy w zespole. U trenera Smudy praktycznie już od poniedziałku wiadomo było, kto zagra w wyjściowej “jedenastce” w weekendowym meczu, bowiem trening taktyczny polegał na tym, że pierwszy skład gra na drugi. Nie jest to moim zdaniem dobre rozwiązanie, bo demotywuje zawodników – zwłaszcza młodych – i zabija ducha prawdziwej sportowej rywalizacji na treningach. No i potem trener mówił, że ma zbyt krótką ławkę, że młodzi zawodnicy się nie sprawdzają. Jeśli zawodnik na każdym treningu grał w “słabszym” zespole, to zapewne też inaczej podchodził do swoich obowiązków. Skoro z góry wiedział, że nie ma szans na przebicie się do pierwszej “jedenastki”, to mogło mu brakować motywacji do podnoszenia kwalifikacji w Lechu. Taka taktyka zdecydowanie nie wpływała pozytywnie na mobilizację do dalszej pracy. Uważam, że piłkarze nie powinni wiedzieć na 24 godziny przed meczem, kto zagra, a kto nie, bo to powoduje, że nie czują takiej samej motywacji do rozwoju i rywalizacja jest mniejsza. Tymczasem Smuda, gdy raz zdecydował, kto gra w pierwszym składzie, trwał w tym postanowieniu, nawet jeśli okazywało się to mało trafione.
W rozmowach na treningach koledzy dziwili się, że Smuda na mecze wystawiał nawet zawodników w słabej formie. Pamiętam jak na przedsezonowym zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie, w drodze na trening, Smuda próbował “podnieść mnie na duchu”, wygłaszając z satysfakcją uwagę: – No to mamy już bombardiera z Peru. Zobaczymy, czy sobie jeszcze pograsz?!
Pewnie nic bym sobie z takiego “żartu” nie robił, ale pan Franciszek pozwalał sobie już wcześniej w szatni na niewybredne uwagi, jakobym płacił kibicom za okazywaną sympatię. Zarzucał mi też głęboką przyjaźń z Michniewiczem, mimo że gdy ten ostatni objął Zagłębie Lubin, nasze kontakty były bardzo ograniczone. Nie raz słyszałem opinię, jakobym wcześniej grał w pierwszym zespole tylko ze względu na znajomość z Michniewiczem. To wszystko było przykre i gdyby nie fakt, że jestem dojrzałym piłkarzem, mogłoby negatywnie wpłynąć na moje podejście do treningów.
Tak więc harowałem w nowym Lechu i byłem po zdobyciu korony króla strzelców w życiowej formie. Czułem się wyśmienicie. Z kolei sprowadzony właśnie Hernan Rengifo na początku nie mógł się w nowym klimacie odnaleźć i demonstrował ewidentnie słabszą dyspozycję. W jego przypadku trener jednak stanął na wysokości postawionego sobie zadania, konsekwentnie go wspierając i tłumacząc, że “potrzebuje czasu, aby się zaaklimatyzować i pokazać, co potrafi”. W moim przypadku wsparcie polegało na coraz częstszym grzaniu ławy. Powoli nawet godziłem się z myślą, że trener woli wystawić w pierwszym składzie zawodnika, którego pomagał w jakiś sposób sprowadzić do klubu. Jednak nie byłem w stanie wytrzymać “prostoty taktycznej”, którą coraz częściej prezentował nasz zespół.
Smuda miał swoją ulubioną strategię. Przywiązał się do systemu gry jednym napastnikiem, rozbijającym się ze środkowymi obrońcami rywali i robiącym miejsce dla wchodzących z drugiej linii pomocników (np. Lewandowskiego, Stilicia, Peszki czy Murawskiego). Na polskie podwórko taka taktyka nawet wystarczała, choć młodzi trenerzy, z bardzo dobrym przygotowaniem taktycznym (np. Probierz, Płatek, Skorża czy również Michniewicz), zaczęli stosować ustawienia skutecznie niwelujące ulubioną “układankę” boiskową trenera Smudy (stąd też być może taka liczba remisów w drugiej części sezonu 2008/2009). Nawet w grupie Pucharu UEFA wersja systemu 4-5-1 według “Franza” była wystarczająca do uzyskiwania ciekawych rezultatów, by rywale najwyraźniej nas przed meczem lekceważyli, nie poświęcając dosyć czasu na rozpracowanie naszej taktyki. Ale Udinese – mając jeden mecz doświadczenia więcej – tak nas taktycznie “nakryło czapką” w drugiej połowie rewanżowego meczu we Włoszech, że w tych 45 minutach straciliśmy nie tylko 2 bramki. My po prostu nie istnieliśmy, a co gorsza – według mnie – trener nie miał pomysłu na zmianę strategii gry Lecha. Zresztą, jak tutaj coś zmieniać, skoro nie ma się żadnych dobrze przetrenowanych alternatyw taktycznych. (…)
Trener nie raz otwarcie krytykował swoich piłkarzy, ale zapomniał że sam też niemało miewał za uszami. Po domowej wygranej 6:0 w eliminacjach Pucharu UEFA na jesieni 2008 roku z Grasshoppers, lecieliśmy na mecz rewanżowy do Zurychu, dokładniej do Sankt Gallen, w którym miało być rozegrane drugie spotkanie. Wysokie zwycięstwo w pierwszym meczu sprawiło, że do rewanżu nie przywiązywaliśmy szczególnej wagi. Pragnęliśmy jednak pokazać się w Europie i zagrać kolejny dobry mecz. Gdy lądowaliśmy na małym, prywatnym lotnisku w Sankt Gallen, nasz trener był w tak złej kondycji, że prawie wypadł z samolotu. Pewnie nie doszedłby do autokaru, gdyby nie pomoc jednego z asystentów. Całe szczęście dla wizerunku klubu, że na lotnisku nie było przedstawicieli mediów. Wyglądało na to, że Smuda wyjątkowo źle zniósł lot samolotem, w związku z tym nie spotkaliśmy go też na naszym oficjalnym rozruchu przedmeczowym. Jako zawodnicy nie byliśmy specjalnie zadowoleni z kondycji szkoleniowca, który aspirował do bycia trenerską gwiazdą.
Ale trenera instytucji – Smudy chłopcy się najwyraźniej bali. Tak mi się przynajmniej wydaje. “Franz” na wszystko chciał mieć wpływ i bardzo ciężko znosił sprzeciw czy krytykę. Nie widziałem dobrego kontaktu trenera z asystentami czy też trenera z jego sztabem szkoleniowym. Być może z polskimi piłkarzami trzeba pracować bardziej metodą kija – którą obserwowałem u “Franza” – niż marchewki, ale chyba ta zasada w żaden sposób nie może dotyczyć współpracowników? Na pewno też trener powinien mieć większy kontakt z zespołem, a Smudzie, uważam, takowego brakowało. Dodam, że mówiąc zespół, nie mam na myśli 6-7 tych bardziej lubianych zawodników. (…)
Za czasów Smudy Lech stawał się wielkim przedsiębiorstwem z profesjonalnym działem sportu, marketingu i administracji. Praktycznie w każdej dziedzinie można było liczyć na pomoc jakiegoś fachowca. Niejeden trener w Polsce chciałby pomarzyć o takim komforcie. Jedynym zmartwieniem było tylko dobrze przygotować zespół do rywalizacji. Trener Smuda jednak tkwił jakby w dawnych czasach, gdy słowo szkoleniowca ze znanym nazwiskiem było święte i wszyscy, nie tylko zawodnicy, musieli się podporządkować. Tak więc trener znał się na wszystkich. Uważał, że potrafi ocenić zawodnika po sposobie, w jaki schodzi po schodach. Tak też weryfikował nasze kwalifikacje piłkarskie. Nie można go było długo przekonać do sprawdzania przygotowania transferowanych do klubu zawodników, ich kondycji zdrowotnej, a przecież ustalenie możliwości organizmu danego zawodnika, tego, czy pozwalają one na bieg na odpowiednim poziomie, jest bardzo ważne. To wszystko powinno być sprawdzone, zanim zawodnik przyjdzie do zespołu.
Smuda bardzo trudno akceptował standardy, które obowiązują w sporcie w krajach zachodnich. Spójrzmy chociaż na taki Manchester United – przedsiębiorstwo piłkarskie numer 1 na świecie. Tam zawodnika najpierw badają pod kątem wydolności i odporności na kontuzje. Sprawdzają też przebieg życia prywatnego, walory charakterologiczne pod kątem łatwości przystosowania się do zespołu według określonego profilu. Zmierza się do ustalenia, czy będzie można na niego liczyć w ważnych momentach, interesuje się też sposobem, w jaki spędza wolny czas. Dopiero określenie tych parametrów pozwala na podjęcie decyzji o poniesieniu nakładów na transfer danego piłkarza.
“Franz” nie był przekonany do sensowności takich badań, uznając, że najlepszym weryfikatorem jest jego własny “nos”. I trzeba przyznać, że Smuda miewał naprawdę “dobrego nosa”, choć klub to – niestety – drogo kosztowało.
Nie przypominam sobie, bym słyszał z ust “Franza” jakąkolwiek pochwałę w kierunku współpracowników. Zawsze uważał, że tylko on wie, jak pracować z zespołem, więc nawet badania medyczne miał zamiar programować według własnej wizji, co oznaczało w praktyce… że badań medycznych nie będzie lub nikt ich nie będzie czytał. Blisko dwa lata wysokiej klasy specjaliści przekonywali go do analiz i sposobu badań oraz znaczenia odpowiedniej diety. Gdyby trener wcześniej przekonać się do współczesnych metod szkoleniowych, prawdopodobnie Lech jeszcze szybciej zdobyłby wytrzymałościową i motoryczną przewagę, którą miażdżył swoich polskich przeciwników w 90. minutach spotkania.
We współczesnym futbolu jest coraz mniej miejsca dla trenerów, którzy wiedzą wszystko lepiej od sztabu fachowców. Wszystkowiedzący trener to chyba jeden z reliktów chorej polskiej piłki lat 90. Dzisiaj trzeba mieć współpracowników, którzy na międzynarodowych konferencjach szkolą się i podpatrują specjalistów z najlepszych klubów na świecie.
Nie było tajemnicą, że Smuda dostał zielone światło z “góry” dla wprowadzania młodych zawodników. To normalna procedura w każdym ligowym zespole. Trzeba bowiem mądrze wyważyć proporcje między ściągnięciem najlepszych zawodników ze sportowego rynku a wychowaniem własnego zaplecza. Wydaje się, że trener nie najlepiej wykorzystał zielone światło. Przez trzy lata wprowadził do drużyny jedynie młodego Cueto, który na dodatek nie jest wychowankiem klubu z Poznania, a i tak sporo kosztował.
Starając się pojąć zasady systemu szkolenia Smudy, doszedłem do wniosku, że nie ma on wykrystalizowanej wizji przyszłości zespołu (być może nigdy swojej przyszłości nie wiązał na dłużej z Poznaniem). Dla “Franza” ważne jest tylko wygrać tu i teraz, i w tym jest naprawdę jednym z najlepszych w Polsce. Jeżeli natomiast chodzi o wypracowanie wizji przyszłości zespołu zgodnej z zasadami ekonomii polskich klubów (na razie nie zainwestował u nas Roman Abramowicz albo Massimo Morratti), to tutaj trener Smuda poległ na całej linii. Rozumiem, że mógł mu się w Młodej Ekstraklasie nie trafić żaden supertalent. Myślę jednak, że wprowadzając młodych na 10-15 minut w meczach, nawet ja potrafiłbym wychować dwóch-trzech ligowców, których potem moglibyśmy wytransferować za 200-300 tys. euro do innych klubów. Lech nie jest aż tak bogatym klubem i nie może pozwolić sobie na stratę młodzieży, którą przez lata wychowuje, a potem oddaje za darmo do innych klubów. Koszty utrzymania całej struktury nie są przecież małe.
Chociaż często padał argument, że od fuzji klubów mijają dopiero trzy lata, a to za krótki okres na poskładanie drużyny, to tłumaczenie to nie wydaje mi się specjalnie trafne. Przyznam, że nawet się z nim nie zgadzam. Zarówno Amica, jak i Lech miały tylu zdolnych wychowanków, że odpowiednio prowadzeni powalczyliby o najwyższe cele. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć sytuacji, w której Lech – drugim składem – grał w Pucharze Ekstraklasy, a popularny “Franz” siedział na trybunach albo wcale go nie było na stadionie. (…)
W sporcie, jak to w sporcie, raz na wozie, a raz pod nim. Wiedział o tym najwyraźniej nasz trener. Gdy był sukces, “Franz” stał w pierwszym szeregu, czasami zapominając o reszcie jego twórców. Gdy przychodziła porażka, to Smudzie właśnie uciekał pociąg do Krakowa i się bardzo spieszył, a spokojny Marek Bajor musiał brać “na klatę” ataki dziennikarzy na konferencjach prasowych. (…)
Zawsze zastanawiałem się nad sensem (albo może lepiej powiedzieć: bezsensem) mrówczej pracy Marka Bajora, której efektów Smuda najwyraźniej nie dostrzegał, bo nie chce mi się wierzyć, żeby lekceważył. Pamiętam Marka, który wkraczał na trening w wielkim stresie. No, bo jak tu skutecznie trenować “Bosego”, “Renifera”, “Murasia” czy “Rejsika”, nie wiedząc, jaki jest… temat zajęć? Dobrze, że chłopak miał zawsze w kieszeni przygotowanych po kilka kartek: w jednej “taktyka”, w drugiej “szybkość i trening strzelecki” itp. Gdy Smuda wypoczęty i uśmiechnięty przychodził przed treningiem z hasłem “dziś sobie postrzelamy”, to Marek sięgał do pliku karteczek. Wybraną karteczkę chował skrzętnie w dłoni i ukradkiem patrząc na nią okiem, przeprowadzał elementy treningu.
“Franz”, gdy mu coś nie pasowało, potrafił zachować się wulgarnie. Pamiętam zażenowanie zebranych, gdy do pięknej Joanny – rzecznika prasowego klubu, warknął: “Wypier….!” Nie był to wybryk incydentalny, nie raz bowiem pani rzecznik narażona była na jego chamskie odzywki. Ale kobieta rzecznik wśród kilkudziesięciu facetów, często nieprzebierających w słowach, przetrwała i Franciszka.
Smuda lubił, gdy od niego zależało wszystko. Tak też nawet wrogów sam sobie naznaczał. Wtedy “strzelał jadem”, najczęściej w klubowy dział marketingu. Myślę, że po raz pierwszy pracował w tak poukładanym klubie. Jakież było jego zdziwienie, kiedy wchodząc do sekretariatu Lecha, dowiedział się, że musi poczekać na swoją kolei. Zrobił się tak czerwony na twarzy, że podejrzewaliśmy go o gwałtowny wzrost ciśnienia.
Drobne złośliwości robiły mu wyraźną przyjemność, gdy na przykład zakazywał wchodzenia kibicom na trening. Przykro było patrzeć na buzie małych sympatyków Lecha, gdy ignorował ich małe piąstki, zamiast po prostu je przybić. Wtedy zrozumiałem, że “Franzowi” i mnie raczej nie będzie po drodze. Zdecydowanie różnimy się charakterami.
Nie było też tajemnicą, że ze Smudą lepiej nie umawiać się na kawę czy obiad. Z reguły nie płacił za poczęstunek, co przy zarobkach rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie trudno było doprawdy zrozumieć. Takie to zwyczaje wprowadzał, chcąc – być może – przebić samych poznaniaków. Nomen omen, od tego czasu ja też częściej – przy płaceniu rachunku – sprawdzam, czy to ja zapraszam, czy też ktoś mnie zaprasza. (…)
Osoby publiczne są rozpoznawalne i zawsze o tym muszą pamiętać. Smuda – przy swoich niemałych zarobkach – w ciągu trzech lat wziął udział chyba w jednej tylko akcji PR-owej, choć propagowanie określonych postaw i identyfikację z klubem winien uznawać za swą powinność. Ten jeden raz, kiedy na zaproszenie jednego ze swoich znajomych odwiedził dom dziecka, pokazał, że za tą z reguły posępną maską kryje się też ludzka twarz. Nie wiem, czy “Franz” był tam rzeczywiście sobą, ale to, co widziałem, było naprawdę wzruszające. Panie trenerze, nie można było tak częściej?
Im bliżej było sezonu 2008/09, tym bardziej podejście Smudy do trenowania zespołu wydawało mi się dziwne. Z jednej strony w mediach mówił, że nie chciałby, żeby ostatni mecz decydował o spadku Cracovii i mistrzostwie Polski dla Lecha, a potem nie wystawiał w pierwszym składzie Bartka Bosackiego – podstawowego obrońcy Lecha. Chyba nie przypuszczał, że “Bosy” może “oddać mecz” Cracovii? Zresztą to nie był pierwszy przykład, kiedy trener nie zapanował nad spójnością przygotowań strategicznych do meczu. Oto “Franz” przed innym ważnym mecze z zespołem Wisły Kraków zadecydował, że robi gierkę “na Maksa”, czyli mówiąc w żargonie piłkarskim “totalna kosa”. I tak kolejno z powodu kontuzji boisko opuścił Wojtkowiak, a następnie ciężko sfaulowany został Lewandowski. Ivan Turina, który obserwował gierkę z perspektywy bramkarza, wyraził głośno swoje oburzenie, by na dwa dni przed ważnym meczem tak nawzajem się wykańczać. Specyficznie zrozumiał to Smuda, którego decyzja była jasna – chłopiec pyskuje, więc już nie zagrał! Skąd wzięła się informacja do mediów o grypie Turiny – tego doprawdy nie jestem w stanie pojąć. Może faktycznie zakaszlał parę razy w klubowym budynku? Tym bardziej zadać należy pytanie: czy “totalna kosa” pomogła nam w meczu z Wisłą, który u siebie zremisowaliśmy 1:1, goniąc przez większą część meczu wynik? (…)
Nie byłbym jednak uczciwy, gdybym nie doceniał potencjału Franciszka Smudy na stanowisku tzw. selekcjonera. Niezależnie od tego, co spotkało mnie w Lechu za jego “rządów”, twierdzę, że to jeden z najlepszych dziś kandydatów na objęcie schedy po Leo Beenhakkerze i prowadzenie reprezentacji Polski. “Franz” ma bowiem naprawdę niezłe wyczucie w kwestii doboru gwiazd, co uważam za najważniejszą cechę selekcjonera reprezentacji. Pozówlny mu dobierać spośród setek dobrych polskich piłkarzy. Tych najlepszych dwudziestu. Smuda sobie poradzi, bo ma “nosa” i cecha ta na tym stanowisku wydaje się nawet ważniejsza niż warsztat trenerski. I gdyby to ode mnie zależało, schedę po Leo Beenhakkerze oddałbym właśnie w ręce Franciszka Smudy (tak, tak, powtarzam: Smudy).
Ufff… My to przepisaliśmy sami!