Daniel Castellani – trener reprezentacji Polski w siatkówce – okazał się być wielkim fanatykiem piłki. W październikowym “Magazynie Futbol” jest wywiad z Argentyńczykiem właśnie na temat futbolu. I trzeba przyznać, że facet ma dar opowiadania…
– Mieszkałem dosłownie 300 metrów od stadionu “La Bombonera”. Dzięki temu obejrzałem mnóstwo meczów Boca, nie ukrywam, że jestem fanatycznym kibicem tego klubu. Zresztą, u nas w Argentynie, a zwłaszcza u nas w Buenos Aires, nikt nie przechodzi wokół piłki obojętnie. Z reguły podział jest prosty: albo dasz się pokroić za Bocę, albo za River Plate. Od kilkudziesięciu lat trwa szalona rywalizacja między tymi drużynami, drugich takich derby według mnie nie ma, a trochę meczów w różnych krajach widziałem. Ja jestem z Boca, zawsze mi imponowała otoczka wokół tego klubu. Bo Boca to coś więcej niż klub, to sposób na życie, filozofia. Podział jest dość prosty: za Bocą są ludzie klasy średniej i niższej, raczej biedni niż bogaci. Ci z River Plate zawsze uważali się za lepszych, byli bardziej majętni. Nazywamy ich “milionerzy”, bo River od lat jest wspierany przez bogatszą część miasta. Między innymi dlatego ta rywalizacja ma tyle smaczków. My, biedniejsi, zawsze chcieliśmy dokopać bogatym i często się to udawało. Biedny musi być twardszy od bogatego, musi mieć mocniejszy charakter, bo walczy o przetrwanie. I to się przekuwa w filozofię gry Boca. Na “Bombonerze” doping jest bardzo specyficzny. Mimo że to Ameryka Południowa, to na naszym stadionie twarde zagranie zawsze wzbudzi sto razy większy aplauz niż cudowna sztuczka techniczna. Setki razy widziałem wspaniałe zagrania piłkarzy Boca – wtedy “Bombonera” “mruczała” z uznaniem. Ale wystarczyło, że któryś z naszych ostro powalczył z rywalem, wybił piłkę zdecydowanym wślizgiem, to na trybunach słychać było szał radości. Taka jest Boca i tacy jesteśmy my – jej kibice.
– Ale prawda jest taka, że talentu do piłki wielkiego nie miałem. Do 12. roku życia całymi dniami grałem z kolegami, jednak zawsze lądowałem na obronie. Bo tam, albo na bramkę, dawało się tych słabszych. W Boca w końcu zagrałem, ale już w sekcji siatkówki, a na mecze piłkarskie chodziłem jako kibic. Dzięki siatkówce nie miałem problemów z wejściówkami, bo należały nam się jako zawodnikom tego klubu. W latach siedemdziesiątych bywało tak, że nie opuściłem żadnego z kolejnych kilkudziesięciu meczów. W sumie jestem dzieckiem “Bombonery”, jak wielu innych Argentyńczyków z Buenos Aires. Zresztą, o tym jakie znaczenie ma Boca dla wielu z nas, świadczą choćby przykłady z mojej rodziny. Mam kuzynów, którzy swoim dzieciom wkładali do kołyski koszulki Boca Juniors. Tak żeby mały od samego początku się przyzwyczajał komu ma kibicować. Dlatego to wcale nie są żarty, kiedy mówimy, że z Bocą jesteśmy od kołyski aż po grób.
– Gdybym powiedział, że to mój przyjaciel, to byłoby to nadużycie, ale znamy się całkiem nieźle. Wszystko zaczęło się w 1974 roku, graliśmy wtedy taki turniej pod nazwą Evita. To na cześć żony byłego prezydenta, słynnej Evity Peron. To były zawody, w których brały udział zespoły z całej Argentyny, ale nie tylko piłkarskie. Ja byłem wtedy kapitanem drużyny siatkarskiej, a Diego piłkarskiej – on grał wtedy w zespole o nazwie “Cebollitas”, czyli “cebulki”. Nasze drużyny były zakwaterowane w tym samym hotelu, na tym samym piętrze, więc musieliśmy na siebie wpaść. Właśnie mniej więcej wtedy świat po raz pierwszy usłyszał o Maradonie. Przyjeżdżały różne telewizje, pokazywali jego grę, wszyscy się nim zachwycali i mówili, że rośnie nam geniusz, jakiego jeszcze nie mieliśmy. Przyglądałem się temu z bliska i miałem takie samo zdanie – to co Diego robił z piłką, przekraczało ludzie pojęcie. Potem widywaliśmy się jeszcze przy różnych okazjach kilkanaście razy… Kiedyś zaprosił mnie do siebie, ale nie mogłem skorzystać, bo byłem za granicą. Odwiedziłem go natomiast po latach, kiedy leżał w szpitalu, walcząc z tymi wszystkimi problemami zdrowotnymi. On wtedy naprawdę był bliski śmierci. Wówczas bardzo niewiele osób miało do niego dostęp, ale powiem szczerze, że nie trafiłem tam, bo tak się kumplowaliśmy. Poszedłem tam z moim kolegą, który był przyjacielem Maradony.
– Deyna, Lato, Tomaszewski, Ł»muda. Mógłbym jeszcze długo wymieniać. Tym zespołem fascynował się przecież cały świat, ja tu nie byłem żadnym wyjątkiem. Pamiętam, że jak graliśmy z kolegami w coś na kształt cymbergaja, to ja zawsze wybierałem Polskę. To była taka gra, że ustawiało się na ziemi dwa kamienie, które symbolizowały bramkę i każdy miał po cztery duże guziki, one udawały piłkarzy. Był też mały guziczek, który “robił” za piłkę. No i graliśmy w to godzinami. Jak koledzy wybierali dla siebie Argentynę, to ja brałem Polskę i było “pach, pach, pach”. Akcja “Deyna, Lato, Szarmach” i guzik lądował w bramce rywala.
– Choć pamiętam, że o ile w 1974 roku robiliście furorę na mistrzostwach świata, to cztery lata później, u nas, już tak dobrze wam nie poszło. Zresztą, ciekawostka – bardzo dobrze znam kogoś, kto Polakom akurat powinien się źle kojarzyć. Chodzi mi o naszego bramkarza, Ubaldo Fillola. Każdy kto oglądał mundial w 1978 roku musi przyznać, że Fillol był wtedy najlepszy. Przekonał się o tym między innymi wasz Deyna, który nie strzelił mu karnego. Fillola poznałem kilka lat później, w Brazylii. On grał we Flamengo, a ja byłem zawodnikiem brazylijskiej drużyny Minas, też z Rio de Janeiro. Poznaliśmy się któregoś dnia i przypadliśmy sobie do gustu. Skutkiem tego ja zacząłem chodzić na jego mecze piłkarskie, a on na moje siatkarskie. Dzięki temu zaliczyłem derby Flamengo-Fluminense, co samo w sobie jest niesamowitym przeżyciem. I, jako zagorzały kibic piłkarski, bardzo sobie cenię, że miałem okazję bywać na Maracanie, bo mało jest tak ważnych miejsc w historii piłki jak właśnie ten stadion.
I tak dalej… W każdym zdaniu przebija się pasja.