Czy świetny piłkarz może nie być większym lub mniejszym skandalistą? Coraz trudniej odpowiedzieć na to pytanie twierdząco, bo i choćby skryty w sobie Messi ma trochę za uszami, wojując co parę chwil ze skarbówką. Na pewno – gdyby ktoś chciał stanąć w obronie piłkarzy – jako przykład nie mógłby posłużyć Cuauhtémoc Blanco. Oj, nie. Z jednej strony to wspaniały zawodnik, drugi najlepszy strzelec i symbol Club America, a także legenda reprezentacji Meksyku, z drugiej – facet, który potrafił rzucić się z pięściami na rywali, dziennikarzy i kogokolwiek, kto w stanął mu na drodze. Do tego to człowiek orkiestra – aktor (i to taki wstający z martwych) oraz polityk oskarżany o łapówkarstwo. Jego życie było pełne niezwykle barwnych scen przez wielu wspominanych do dziś. Gruba historia, zapraszamy na spotkanie z tą nietuzinkową postacią.
* * *
Drugie imię Cuauhtémoca? Bez cienia wątpliwości „Konflikt”. Blanco nie był jednak pod tym względem cyniczny – wpadając w furię i kłótnie nie wybierał sobie osób, z którymi spotkanie na wojennej ścieżce wskazywało go w roli faworyta. Walił na oślep, bo tak trzeba nazwać przecież konflikt z własnym trenerem.
Ścieżki Cuauhtémoca Blanco i argentyńskiego szkoleniowca, Ricardo La Volpe (który zresztą jest obecnym trenerem Club América), po raz pierwszy skrzyżowały się w 1996 roku, gdy „Temo” tak naprawdę dopiero zaczynał marzyć o wielkiej karierze. Meksykański atakujący niejednokrotnie obwiniał w wypowiedziach swojego ówczesnego trenera za strofowanie młodych piłkarzy i brak ludzkiego podejścia.
„W któryś wtorek Ricardo zorganizował zebranie drużynowe. Zaczął od zarzucenia zawodnikom, bez podawania nazwisk, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, iż część z nich chce jego odejścia i podjudza resztę do buntu. Stwierdził, że brakuje nam pokory i zaczął wyciągać wszystkie brudy. Później poprosił piłkarzy, by przedstawili mu swój punkt widzenia. Cuauhtémoc wypalił wówczas trenerowi prosto w oczy, że La Volpe jest pierwszą osobą, której tak naprawdę brakuje pokory. Ricardo, który był świadomy tego, że za moment zostanie zwolniony, powiedział Blanco, żeby się cieszył, póki może. Że prędzej czy później się spotkają i wówczas mu się odpłaci”. wspomina jeden z ówczesnych zawodników Club América, Víctor Salas.
Argentyńczyk rzeczywiście szybko pożegnał się z Orłami – konkretniej: już po czterech meczach. Gwoździem do trumny okazało się przegrane 0:5 spotkanie z odwiecznym rywalem, Chivas Guadalajara. Nieco ponad dwa miesiące burzliwej współpracy w pełni jednak wystarczyły, by rozpocząć konflikt, który przeciągał się przez dekadę.
Obaj panowie na przestrzeni lat nawet nie udawali, że chcą się pogodzić. Pierwszy namacalny dowód – cieszynka, którą Blanco zademonstrował sezon po odejściu La Volpe, gdy Club América mierzył się z prowadzonym przez swojego byłego szkoleniowca Atlasem. Po zdobyciu pięknego gola Cuau udał się biegiem w jego stronę, położył i spojrzał na niego z wymalowanym na ustach pełnym satysfakcji, ironicznym uśmiechem.
Wyjątkowo pamiętliwy Argentyńczyk na zemstę czekał dziewięć długich lat. La Volpe pod koniec 2002 roku został wybrany selekcjonerem reprezentacji Meksyku. Jak nietrudno się domyślić – Blanco był przez niego konsekwentnie pomijany. W ciągu jego niemal czteroletniej kadencji napastnik wystąpił w kadrze narodowej zaledwie dziewięć razy. Największym ciosem był z całą pewnością brak powołania na mistrzostwa świata w Niemczech, choć Cuauhtémoc – nawet jeśli miewał w karierze lepsze momenty – był na tamten czas wciąż jednym z najlepszych występujących w Meksyku piłkarzy.
Dwóch ekscentryków, dwa trudne, wybuchowe charaktery, dwóch facetów, którzy zawsze muszą postawić na swoim. Z tego zdecydowanie nie mogło wyjść nic dobrego. O historii ich wzajemnej nienawiści w Meksyku po dziś dzień krążą legendy.
* * *
„Moje relacje z Cuauhtémokiem? Jakie relacje? Każdy może myśleć, co chce. Kiedy ktoś wypomina mi brak powołania Blanco na mundial, nie jestem w stanie powiedzieć, czy popełniłem błąd czy też nie. Miałem swój krąg piłkarzy, którzy pokazali podczas Pucharu Konfederacji, że stać ich na wielkie rzeczy – w grupie wygraliśmy z Brazylią, a odpadliśmy dopiero w półfinale po karnych z Argentyną. Pójdźcie zapytać Bielsy, dlaczego nigdy nie grał Crespo i Batistutą. Każdy trener ma swoją wizję futbolu. To głupoty, które wchodzą mi jednym i wychodzą drugim uchem. Cuauhtémoc jest bez cienia wątpliwości wzorem, ale to nie Maradona czy Pelé. W Meksyku mamy też innych zawodników, którzy tworzyli historię. Nie umieściłbym go w pierwszej dziesiątce najlepszych meksykańskich piłkarzy”.
* * *
„La Volpe? To wielki trener. Nie wiem jednak, dlaczego nie zabrał mnie na mundial. Bardzo mnie to zabolało. Myślę, że to wszystko z powodu zaszłości sprzed lat. Chciał się na mnie odegrać. Kiedy miałem 20 czy 21 lat (w momencie objęcia Club América przez La Volpe Blanco miał w rzeczywistości 23 lata – przyp. red) nie podskakiwałem starszym. Trener starał się jednak mnie złamać. Mówił wiele nieprzyjemnych rzeczy. Starał się upokarzać młodych piłkarzy. Takich rzeczy się nie zapomina. Obrażał nas, zawsze tylko tych młodych. To wielki trener, ale gdyby miał lepsze podejście do piłkarzy, byłby o wiele lepszy. Celebracja tamtego gola mogła mieć spory wpływ na mój brak powołania na mistrzostwa świata. Wcale jednak tego nie planowałem, wyszło spontanicznie”.
* * *
Skoro wspomnieliśmy już o świętowaniu bramek, wachlarz Blanco był o wiele szerszy niż wspomniana przed sekundą kpina z La Volpe. Jego cieszynki niejednokrotnie miały bowiem na celu prowokowanie i naigrywanie się z rywali.
Tańczenie miedzy obrońcami drużyny przeciwnej, rzucanie się do bramki, wchodzenie w utarczki z golkiperami… Do wyboru, do koloru. Wszystko przebija jednak udawanie… sikającego na linię bramkową psa w spotkaniu z Celayą. „Proś Boga o to, żebym nie strzelił ci gola, bo jeśli to zrobię, zostawię plamę na twoim życiu”, przekazał przed meczem golkiperowi rywali, Féliksowi Fernándezowi, za którym przesadnie nie przepadał.
Cóż, jak powiedział, tak zrobił.
* * *
O tym, że sędziowie również nie mieli z nim łatwego życia wspominać już raczej nie trzeba.
Jako prototyp meksykańskiego macho błysnął też niewybrednym komentarzem w kierunku pierwszej kobiety sędzi gwiżdżącej w najwyższej klasie rozgrywkowej. Po jednej z decyzji, z którą Cuau naturalnie się nie zgadzał, wykrzyczał w jej kierunku, by „lepiej wzięła się za zmywanie talerzy”.
* * *
Gdy umiejętności czysto piłkarskie nie wystarczały, by pokazać przeciwnikowi miejsce w szeregu, w ruch szły z kolei pięści. Jeśli na boisku wybuchała jakaś awantura, można było mieć całkowitą pewność co do tego, że Blanco za chwilę będzie odgrywał w niej kluczową rolę. No, chyba że sam je inicjował. Na przestrzeni kariery nerwy puszczały mu nie raz i nie dwa, a ofiar, które posmakowały jego pięści/łokcia, na koncie ma co najmniej kilka.
Tak na przykład zareagował, gdy po przegranym Klasyku z Chivas Guadalajara gracz odwiecznego rywala, Felipe Robles, chciał pożegnać się z Cuauhtémokiem po ostatnim gwizdku sędziego:
Najgłośniejsza była jednak bez cienia wątpliwości boiskowa afera z 2004 roku, gdy Club América mierzył się w 1/8 finału Copa Libertadores z brazylijskim Sao Caetano. Meksykanie w pierwszym meczu na wyjeździe przegrali 1:2, w rewanżu zaś do ostatniej sekundy walczyli o wyrównującą bramkę.
Atmosfera, co nie może zbytnio dziwić, była niezwykle nerwowa. Blanco jako pierwszy nie wytrzymał napięcia i w końcówce sprzedał jednemu z graczy drużyny przeciwnej soczystego łokcia w twarz. Cios wymierzony przez Cuauhtémoca zapoczątkował regularną bitwę, w którą zaangażowali się również przeskakujący ogrodzenia kibice i policja (od 1:30).
Awantura ta kosztowała Blanco – do spółki z kilkoma innymi zawodnikami – roczne zawieszenie we wszystkich rozgrywkach organizowanych przez CONMEBOL, a także – co dla samego napastnika mogło stanowić nawet jeszcze większy policzek – wymuszone drugie odejście z Club América i zesłanie na wypożyczenie do Veracruz.
* * *
Przez swój sposób bycia, szeroko pojęte nieokiełznanie oraz kolejne skandale Blanco zyskiwał sobie wrogów rzecz jasna nie tylko wśród kibiców i boiskowych rywali. Miał on również wyjątkowo ciężkie pożycie z prasą, która niejednokrotnie atakowała go w ostrych słowach. Sam „Temo” nie pozostawał dłużny i w wielu wywiadach często wbijał dziennikarzom szpilki czy też wypowiadał się w ironiczny sposób.
Szczególnie na pieńku miało z nim dwóch reporterów TV Azteca – David Feitelson i José Ramón Fernández. Z pierwszym z wymienionych wiąże się jeden z największych skandali podczas piłkarskiej kariery Cuauhtémoca.
Po meczu Club América – Veracruz w marcu 2003 roku Blanco wśród stojących za oknem szatni swojego zespołu dziennikarzy zauważył czającego się pod ścianą Faitelsona. Cuau postanowił więc skorzystać z okazji i wyrównać rachunki – wychylił się i z zaskoczenia wymierzył znienawidzonemu prezenterowi cios, który – jakżeby inaczej – został zarejestrowany przez kamery.
* * *
„Popełniłem błąd. Zrobiłem to, ponieważ nie wytrzymywałem krytyki zarówno ze strony Faitelsona, jak i José Ramóna… José Ramón to zły człowiek. Przysięgam, że gdybym go teraz spotkał, uderzyłbym go. Z Faitelsonem postąpiłem jednak źle i potem go przeprosiłem. Trzeba powiedzieć to sobie jasno – mogłem z nim stanąć oko w oko zamiast atakować go zza pleców. Tak było łatwiej. Byłem po drugiej stronie okna i wydawało się to mniej skomplikowane. Dziś tego żałuję. Myślę jednak, że wszyscy jesteśmy ludźmi i czasami się mylimy. Mimo wszystko, byłym zdolny do rękoczynów, gdyby ktoś zaczął obrażać mnie lub moją rodzinę. Niech nawet nikomu nie przechodzi to przez myśli, bo wówczas wyjdzie ze mnie demon i nie jestem w stanie przewidzieć, co się wówczas stanie”.
* * *
Choć zawsze podążał swoimi ścieżkami i nie miał skrupułów, gdy tylko ktoś zdecydował się wejść mu w paradę, jednej osobie Cuauhtémoc z całą pewnością zawdzięcza jednak bardzo wiele. Osobie, która jako jedna z nielicznych była w stanie należycie się nim zaopiekować, nawiązać naprawdę bliską więź oraz – co najważniejsze – dostrzec potencjał i dać mu prawdziwą szansę.
Człowiekiem tym był nie kto inny, jak Leo Beenhakker. Blanco przez dwa pierwsze sezony po dołączeniu do pierwszego zespołu Club América jako żółtodziób nie dostawał zbyt wielu szans. Młody Cuauhtémoc wyraźnie przegrywał rywalizację z Hugo Sánchezem czy Zaguinho. Po przybyciu holenderskiego szkoleniowca w sezonie 1994/95 jego sytuacja uległa jednak zmianie.
Były selekcjoner reprezentacji Polski jak nikt przedtem potrafił przemówić mu do rozsądku, wymóc na nim lepsze zachowanie, a nawet wywalczył dla niego podwyżkę. Napastnik z kolei odwdzięczył mu się za zaufanie swoimi sześcioma pierwszymi golami na najwyższym szczeblu rozgrywkowym.
Na nieszczęście „Temo”, Beenhakker w stolicy Meksyku spędził wówczas zaledwie rok. Powód swojego zwolnienia Beenhakker zdradził dopiero po 15 latach – ówczesny sternik Club América, Emilio Díez Barroso, wpadł w furię po tym, jak Holender wystawił w podstawowym składzie Joaquína del Olmo, z którym prezes był wówczas mocno skłócony. Po odejściu Leo czar na jakiś czas prysł. Blanco nie był w stanie się dogadać najpierw z Ricardo La Volpe, a następnie z Jorge Solarim. Po raz pierwszy został więc zmuszony do odejścia z Club América – udał się na roczne wypożyczenie do Necaxy.
Blanco z Beenhakkerem spotkali się jednak w stolicy Meksyku jeszcze raz – po dziewięciu latach Holender po raz kolejny objął Orły, Blanco zaś zaliczał swoje trzecie podejście do klubu z Estadio Azteca. Czas w żaden sposób nie był w stanie wpłynąć na ich serdeczne relacje. Za drugiej kadencji Leo Cuau zdołał na dobre odbudować się po nieudanym pobycie w Hiszpanii. Żeby jednak nie było zbyt kolorowo – to właśnie w tamtym sezonie Blanco rozpętał wspomnianą awanturę w meczu z Sao Caetano, zaś Beenhakker znów na ławce trenerskiej Club América wytrzymał zaledwie rok.
* * *
„Ma za sobą fantanstyczną karierę. Od początku dostrzegałem w nim talent, obserwowałem go jeszcze za młodzika. To jeden z pięciu najlepszych piłkarzy, z którymi miałem okazję pracować. Śmiało postawiłbym go na równi z Ruudem Gullitem, Míchelem czy Butragueño. Kocham go jednak nie tylko jako piłkarza, lecz także jako człowieka. Dziękuję losowi, że miałem szczęście z nim pracować”.
~ Leo Beenhakker
* * *
Nawet jeśli jego wybryki na co dzień dzieliły Meksyk na tych, którzy wskoczyliby za nim w ogień i na tych, którzy prędzej sami by go spalili, w jednym miejscu potrafił zjednać sobie cały naród. Mowa oczywiście o kadrze narodowej. Choć dorobek 39 goli w 122 meczach może i nie rzuca na kolana, Blanco miał do siebie to, że nie zawodził w oficjalnych spotkaniach – 21 bramek czyni go pod tym względem najlepszym graczem w historii reprezentacji.
Cuau jest obok Rafy Márqueza (z którym oczywiście się nie lubi) jedynym meksykańskim piłkarzem, który wpisywał się na listę strzelców na trzech mundialach – w 1998 roku ukłuł Belgię, cztery lata później Chorwację, a w RPA wbił gwóźdź do trumny skonfliktowanym z selekcjonerem Francuzom.
Z ekipą „El Tri” Cuau dwukrotnie sięgnął po Złoty Puchar CONCACAF, a w 1999 roku także po Puchar Konfederacji, w którym zdobył zwycięskiego gola w kompletnie oderwanym od rzeczywistości finałowym starciu z Brazylią. Do dziś pozostaje też wraz z Ronaldinho najlepszym strzelcem w historii tego turnieju.
* * *
Na mundialu we Francji w 1998 świat po raz pierwszy miał okazję ujrzeć jego firmowe zagranie – „Cuauhteminhę”, znaną też w niektórych kręgach jako „kangur”. Mowa o triku polegającym na chwyceniu piłki między nogi, a następnie skokiem ponad nogami obrońców.
Z czasem Cuau coraz bardziej dopracowywał swoje autorskie cacko i choć wielu ludzi zarzucało mu, że tego typu drybling jedynie spowalnia akcje i nie wymaga jakiejś szczególnej techniki, kibice i tak za każdym razem czekali na moment, w którym „Temo” błyśnie swoim firmowym zagraniem. Ostatni raz zademonstrował je w październikowym „Meczu Pokoju”, które z wysokości trybun Stadionu Olimpijskiego w Rzymie obserwował sam papież Franciszek.
* * *
„Gdybym mógł przeciwko nim zagrać, zakpiłbym sobie z nich, wykonałbym Cuauhteminhę. To spotkania z serii tych, w których możesz zademonstrować pełnię potencjału i utrzeć nosa Europie”.
~Blanco przed meczem Club América z Realem Madryt w tegorocznych Klubowych Mistrzostwach Świata.
* * *
„Wasza miłość czyni mnie silniejszym, wasza nienawiść niepokonanym”, hasło to wypowiedziane niegdyś przez Cristiano Ronaldo znajdowało również odzwierciedlenie w grze Cuauhtémoca. W najbardziej dobitny sposób przekonali się o tym kibice América de Cali, z którym Club América mierzył się w maju 2000 roku w 1/8 finału Copa Libertadores.
Kolumbijczycy byli zdecydowanym faworytem do awansu, jednak w pierwszym meczu niespodziewanie przegrali na Estadio Azteca 1:2 – Blanco w ostatniej minucie strzelił zwycięskiego gola. Przed rewanżem media i kibice rywali Club América postanowili jeszcze bardziej podgrzać wrogą atmosferę i zaserwować Meksykanom prawdziwe piekło. Cuauhtémocowi wygrażano śmiercią, a kibice przemycali na trybuny trumny.
Efekt? Trzy gole Blanco, wyjazdowe zwycięstwo 3:2 i… owacje dla Blanco od fanów gospodarzy, którzy jeszcze kilka minut wcześniej życzyli mu śmierci.
Tamta edycja Copa Libertadores była zresztą najlepszą w karierze „Temo” – zdobył w niej dziewięć bramek, a Club América odpadł dopiero w półfinale po dramatycznym boju z Boca Juniors (4:1 na wyjeździe i 3:1 w rewanżu – bramkę pozbawiającą Orły awansu na kilka minut przed końcem strzelił Walter Samuel).
* * *
Świetna postawa w Copa Libertadores 2000 sprawiła, że sława Cuauhtémoca zdołała w końcu wypłynąć także poza granice Meksyku. Blanco postanowił więc spróbować swoich sił w Europie. Nie zgłosiły się jednak po niego żadne potęgi – napastnik w lipcu 2000 roku na zasadzie wypożyczenia trafił do skromnego Realu Valladolid. Na Starym Kontynencie Blanco nie zdołał jednak zademonstrować pełni możliwości.
Po drugiej stronie Atlantyku spędził zaledwie dwa lata, zaliczając w tym czasie w 23 mecze, w których trzykrotnie trafiał do siatki. Jego pobyt w Hiszpanii być może wyglądałby jednak inaczej, gdyby już na początku nie nabawił się poważnej kontuzji.
Dzień 8 października 2000 roku zapewne jeszcze przez długi czas powracał do niego w sennych koszmarach. Być może wraca nawet do dziś. Meksyk mierzył się wówczas w drugiej fazie eliminacji mistrzostw świata w Korei i Japonii z ekipą Trynidadu i Tobago. Z początku nic nie zapowiadało, że będzie to jeden z najczarniejszych dni w życiu napastnika. Gospodarze urządzili sobie prawdziwą strzelaninę, zaś sam Cuauhtémoc dwukrotnie wpisywał się na listę strzelców. Na nieco ponad 10 minut przed końcem, przy prowadzeniu 7:0, wydarzyła się jednak tragedia.
„Wejście, za które powinno się lądować w więzieniu. Tego nie wolno się pokazywać na powtórkach”, skwitowali to, co się stało, meksykańscy komentatorzy. Ancil Elcock wśród wielu rodaków Blanco stał się zaś wrogiem publicznym numer jeden. Kontuzja – jak łatwo się domyślić – okazała się wyjątkowo poważna. Zerwane więzadła krzyżowe w prawym kolanie i prawie rok przerwy od gry w piłkę.
– Jest jedno powiedzenie, które powtarzam przy każdej możliwej okazji. „Nic nie dzieje się bez powodu”. Mogę jedynie powiedzieć, że to było dla mnie bardzo silne przeżycie. Bardzo trudne. Kiedy wróciłem do Hiszpanii, płakałem. To, że nie odniosłem sukcesu w Hiszpanii, wciąż stanowi dla mnie pewną zadrę. Bardzo cierpiałem. Nie mam jednak żalu do Elcocka. Złość do niczego nie prowadzi. Pamiętam, jak niektórzy dziennikarze wyrokowali, że moja kariera właśnie dobiegła końca. Dzięki zaangażowaniu i chęciom udało mi się pozbierać. Mam bardzo mocną psychikę i uważam, że bardzo mi to wówczas pomogło – wspominał po latach tamte chwile Blanco.
* * *
Tak czy owak, Blanco na Starym Kontynencie zdążył zostać bohaterem historii, z którą w Hiszpanii kojarzony jest do dziś.
Rzecz działa się 2 października 2001 roku, gdy skazywany na pożarcie Real Valladolid mierzył się na Santiago Bernabéu z wielkim Realem Madryt. Cuauhtémoc na murawie pojawia się na dziesięć minut przed ostatnim gwizdkiem arbitra. Rzut wolny, około trzech metrów od linii pola karnego. „Los Blancos” na trzy minuty przed upływem podstawowego czasu gry prowadzą 2:1 po golach Zidane’a i Raúla. Do piłki podchodzi Cuauhtémoc Blanco. Trafia. Iker Casillas nie miał żadnych szans na obronę strzału. Valladolid ostatecznie remisuje z Królewskimi 2:2. Punkt urwany gigantowi ze stolicy bardziej niż nieopisaną radość miał jednak prawo wywować u piłkarzy z Kastylii i Leonu łzy rozpaczy, które towarzyszą największym porażkom.
Jak się bowiem okazało, Blanco swoim golem pozbawił kolegów z drużyny prawdziwej fortuny. Jak do tego doszło? Otóż zawodnicy Realu Valladolid przed meczem na Santiago Bernabéu wzięli udział w słynnej w Hiszpanii zabawie – La Quinieli – polegającej na obstawianiu rozstrzygnięć wszystkich meczów Primera i Segunda División.
Wśród graczy Valladolid wypełnianie kuponów w Quinieli było wówczas dość powszechnym zwyczajem, z którym zresztą nigdy się zbytnio nie kryli. „Wszyscy zawsze stawiają na nasze porażki. Jeśli wygramy, będziemy cieszyć się ze zwycięstwa. Jeśli przegramy, przynajmniej w jakiś sposób osłodzimy sobie porażkę”, tłumaczył kultywowaną w zespole tradycję jeden z zawodników „blanquivioletas”.
Wyniki w rozgrywanej na przełomie września i października 2001 roku kolejce układały się jak nigdy. Wchodziło dosłownie wszystko. Los chciał, że ostatnie spotkaniem, które dzieliło ich od głównej wygranej, było… starcie Realu Valladolid z Realem Madryt, w którym postawili na własną porażkę. Gdyby nie bramka Cuauhtémoca w końcówce, członkowie zespołu, którzy wzięli udział w zakładzie, dostaliby do podziału 800 milionów peset, czyli – po przeliczeniu na twardą europejską walutę – niemal 5 milionów euro. Koniec końców zamiast 150 tysięcy euro na łeb, za niepełny kupon każdy otrzymał na pocieszenie 1200.
Gdyby Fernando Hierro o tym wiedział, być może nie usunąłby się z muru.
* * *
„W tamtej potyczce na boisku spędziłem 10 minut. Poprosiłem, żeby dali mi strzelić z tego wolnego. Wiedzieli, że robiłem to dobrze. Na początku nie chcieli się zgodzić, ale ostatecznie ulegli. To była piękna chwila. Wielu piłkarzy w szatni obstawia mecze. Nie mieli wiary w remis czy zwycięstwo z Realem. Po meczu koledzy z drużyny wyzywali mnie od najgorszych. Ja również dołożyłem się do kuponu, w którym wytypowaliśmy naszą porażkę. Prawda jest jednak taka, że w tej zabawie, niezależnie od tego, co by się ostatecznie wydarzyło, nie mogło być zwycięzcy”.
* * *
Wyrazisty charakter, charyzma, temperament i zarazem autentyczność. Tak, Cuauhtémoc Blanco z pozoru miał w sobie wszelkie cechy niezbędne do zrobienia kariery aktorskiej. Choć karierę piłkarską miał zakończyć dopiero kilka lat później, mimo wszystko nie przeszkodziło mu to w jednoczesnym realizowaniu się na planie filmowym.
„Temo” w 2010 roku znalazł się bowiem w obsadzie telenoweli „Triumf Miłości”. Grał on w niej zdradzającego żonę, lecz zarazem dzielnego strażaka Juanjo. Choć postać grana przez Cuauhtemoca w ogólnym rozrachunku zaskarbiła sobie sympatię widzów, nie brakowało osób otwarcie krytykujących jego brak talentu aktorskiego. Mówi się, że to właśnie z tego powodu oraz z czasem słabnącej oglądalności, producent opery mydlanej postanowił uśmiercić Juanjo…
… by niedługo potem z powodu gorących próśb publiki cudownym sposobem go wskrzesić. Jak się bowiem okazało jakiś czas później, sympatyczny strażak wcale nie zginął w pożarze – już wcześniej zdążył się zorientować, że kobieta, którą kochał, perfidnie go zdradzała, a poprzez sfingowanie swojej śmierci po prostu chciał się na niej w brutalny sposób zemścić.
Poniżej scena ze wzruszającego spotkania Juanjo ze swoją filmową matką już po powrocie do żywych:
W ramach ciekawostki należy dodać, że serialową żoną Juanjo miała być z początku znana z bujnych okrągłości gorącego dopingowania reprezentacji Paragwaju podczas mistrzostw świata w RPA Larissa Riquelme. Ostatecznie jej udział w „Triumfie Miłości” wysypał się jednak ostatniej prostej.
* * *
„Cuau ma talent, stale się rozwija, choć wciąż ma problemy z graniem scen z udziałem kobiet. Coś się z nim wtedy dzieje, zaczyna się denerwować. Tak czy owak, zrobił znaczący postęp. Jestem pewien, że w telewizji strzeli jeszcze niejednego gola”.
~Producent „Triumfu Miłości”, Salvador Mejía
* * *
Choć Blanco z Club América rozstał się w 2007 roku, by następnie spróbować swoich sił w Stanach Zjednoczonych i z powodzeniem wrócić do ojczyzny – z Irapautą awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej, zaś z Pueblą i Dorados sięgał po Puchar Meksyku – klub jego życia prawdziwe pożegnanie zgotował mu dopiero po niemal 10 latach. Cuau pomimo zakończenia kariery w 2015 roku, w marcu 2016, w wieku 43 lat, jeszcze raz założył koszulkę Orłów. Mało tego – wcale nie było to spotkanie towarzyskie, lecz oficjalne ligowe starcie przeciwko Monarcas Morelia (Club América zwyciężył 4:1). Na boisko „Temo” wyszedł jako kapitan w podstawowej jedenastce i został zmieniony w 37. minucie.
Tak czy owak, jedna sytuacja z tego ostatniego z ostatnich meczów w karierze pewnie nie raz i nie dwa śniła mu się po nocach. Jakże piękne byłoby zwieńczenie jego 22-letniej kariery, gdyby nie ta cholerna poprzeczka…
* * *
Obecnie Blanco spełnia się w jeszcze innej dziedzinie. Blanco podążył tropem innego wybitnego napastnika, Romário, i poszedł w stronę polityki. Aktualnie sprawuje funkcję burmistrza w mieście Cuernavaca z ramienia Partii Socjaldemokratycznej. Podobnie, jak na boisku, i w tym przypadku zdołał narobić sobie wrogów i stać się bohaterem kilku skandali. Najpoważniejszy z nich jest związany z toczącym się do dziś procesem w sprawie oszustw podatkowych i korupcji. Blanco według opozycji miał dokonać machlojek opiewających na kwotę ponad 3 milionów peso.
W ostatnim czasie Kongres Stanu Morelos wszczął przeciwko niemu postępowanie w sprawie łamania konstytucji oraz zaniechania obowiązków jako funkcjonariusz publiczny. Blanco w ramach protestu przeciwko – w swoim mniemaniu – mającego na celu zniszczenie go politycznemu prześladowaniu przez opozycję nieco ponad tydzień temu rozpoczął strajk głodowy. Po 36 godzinach dopiął swego – postępowanie zostało zawieszone, zaś Cuauhtemoc, przynajmniej na razie, dalej będzie pełnił rolę burmistrza.
* * *
W jakkolwiek oklepany sposób to zabrzmi, postaci równie nietuzinkowych, jak Cuauhtémoc Blanco w obecnym futbolu pozostała już co najwyżej garstka. Można się zastanawiać, czy gdyby nie trudny charakter i wyjątkowe skłonności do pakowania się we wszelkiej maści skandale, osiągnąłby w piłce więcej. Z drugiej strony, równie dobrze moglibyśmy dyskutować na temat tego, czy to właśnie nie w głównej mierze dzięki tym cechom w wielu kręgach zyskał sobie status legendy. Tak czy inaczej, jedno wydaje się pewne – „Temo” wylądowanie na śmietniku historii raczej nie grozi. W Meksyku bez cienia wątpliwości będzie bowiem o nim głośno jeszcze nie raz, nie dwa i nie sto.
Janusz Banasiński