Wyobraź sobie dzień, w którym jesteś zabójczo skuteczny we wszystkim, co robisz. Nawet jeśli kanapki wypadają ci z rąk, 10/10 z nich ląduje masłem do góry. Idziesz na imprezę – pierwsza laska, do której podejdziesz okazuje się właściwą i z aż dziwną łatwością udaje ci się ją wyrwać. W drodze do domu zaczepia cię grupka oprychów – wyprowadzasz jeden cios i jakimś cudem powalasz na ziemię całą trójkę. Wiecie, o jaki dzień nam chodzi. Czego się nie złapiesz – to ci się udaje. Nawet jeśli ty dajesz ciała, splot okoliczności sprawa, że i tak wychodzisz na prostą. Właśnie taki dzień miała dziś Legia.
1:5… Wydawałoby się – eee, pewnie miazga, Piast wgnieciony w ziemię, Legia uskrzydlona dobrym meczem ze Sportingiem postanowiła się wyżyć i zafundować sobie słodki deser. Nic z tego. Z przebiegu meczu – tak mniej więcej do 70 minuty – było to spotkanie wyrównane. Tak, dobrze czytacie. Legia niby szybko wyszła na prowadzenie, ale obie akcje bramkowe były w zasadzie jedynymi, które do tamtej pory sobie stworzyła. Ba, bramka Nikolicia została zdobyta po nieznacznym spalonym (a więc nie powinna zostać uznana). Gdyby nie błąd sędziego pisalibyśmy, że do tego czasu Legia nie dość, że prowadziła ledwie jedną bramką, to jeszcze do tego została zepchnięta do totalnej defensywy. Więcej – rzadko kiedy wychodziła poza własną połowę.
Piast w tym czasie robił swoje, był równorzędnym rywalem, który chętnie wyprowadzał swoje ciosy. Żiwec – ile on dziś prób wykonał, ale co z tego, skoro z każdą kolejną udowadniał, że celownik ma do solidnej renowacji. Mokwa wykazywał aktywność, dawał niezłe wrzutki, ale nie było komu ich wykorzystać. Najgroźniejszą sytuacją Piasta była chyba ta po błędzie Moulina, gdy przed czystą okazją stanął pierwszy z wymienionych gliwiczan, ale przestrzelił. Kiedy jednak grasz z TAK DYSPONOWANĄ Legią, każdą najmniejszą sytuację wykorzystywać po prostu musisz. M-u-s-i-s-z. Inaczej za chwilę się one na tobie mszczą.
By dopełnić wątek dobrej gry Piasta – był w tym meczu fragment (przez kilkanaście minut po zmianie stron), gdy podejrzewaliśmy gospodarzy nawet o to, że wkrótce złapią kontakt i – kto wie – może nawet odwrócą losy tego meczu. Niecodzienny stan rzeczy jak na 1:5, prawda?
Kontaktu jednak żadnego nie było, a to dlatego, że Legia przetrwała te kilka nawałnic i sama zaczęła wyprowadzać ciosy. Pierwszy – Vako zabiera piłkę i przemierza z nią jakieś pół boiska, po czym wystawia piłkę Radoviciowi (Vako, jednak warto podawać!), a ten uderzyła wprost w Szmatułę (co nie przeszkodziło mu jednak świętować gola, co mówi wiele o interwencji Szmatuły). Chwilę później Moulin wypuścił sam na sam trzech piłkarzy Legii, a ci władowali po raz trzeci w tym meczu do pustej bramki. Do protokołu wpisać musiał się także profesor Odjidja-Ofoe – najpierw zdegradował Pietrowskiego do roli pachołka, później bezlitośnie posłał piłkę obok Szmatuły. 1:5, a równie dobrze – gdyby ten mecz ułożył się nieco inaczej (czytaj: gdyby Piast złapał w porę kontakt) mogło się skończyć jakimś 3:2.
Honor Piastowi w ostatniej akcji meczu uratował Sapała strzałem z 30 metrów. Pozostaje mieć nadzieję, że pomocnika z Gliwic złapie tzw. syndrom Możdżenia. Legia może natomiast żałować, że ten rok się już kończy, bo zdaje się, że dopiero się rozpędza.
Fot. FotoPyK