“Nie wygraliśmy u siebie od czasów starożytnych Rzymian. Nie mamy pewności siebie, nie mamy napastników, nie mamy obrońców, nie mamy skrzydłowych, nie mamy szybkości, nie umiemy grać głową, trzy czwarte stadionu puste, będziemy bić się o utrzymanie” – nastroje w obozie MK Dons delikatnie mówiąc nie były przed gorącym starciem z AFC Wimbledon nie były optymistyczne. Ale jednak, umęczeni fani z Milton Keynes dzisiaj mieli trochę wytchnienia.
Teoretycznie MK Dons powinien być murowanym faworytem – przecież to spadkowicz z Championship podejmujący beniaminka, w dodatku u siebie. Ale nic w tym sezonie nie idzie po myśli MK, które przed dzisiejszym wieczorem nie wygrało ani razu na własnym stadionie. Wyjątkowa passa, bo przecież za chwilę połowa grudnia. Nie dziwi, że klub, który marzył o powrocie na drugi szczebel rozgrywkowy, ostatnio przez trzy kolejki był w strefie spadkowej. Jakby tego było mało, Wimbledonowi szło znakomicie i dołączył do czołowki stawki.
Co ciekawe, w wyjściowym składzie MK Dons znalazł się gracz, który grał jeszcze w barwach starego Wimbledonu. Źródło: Wikipedia
AFC miało prawo przyjeżdżać na znienawidzony stadion w roli faworyta na to prestiżowe starcie, pierwszy ligowy mecz MK Dons i AFC. Kluby mierzyły się trzykrotnie w różnej maści pucharach, tam dwa razy wygrało MK, a ostatnio Wimbledon. Tym razem jednak AFC zawiodło, pokazało się ze słabej strony, a to właśnie gospodarze pokazali więcej charakteru. Wszystko rozstrzygnął gol z karnego Deana Bowditcha. Robbie Neilson nie mógł sobie wymarzyć lepszego startu na trenerskim stołku.
Bardziej rzucają się w oczy jednak puste trybuny, choć przecież był to mecz dla MK wyjątkowy. Na MK Stadium przyszło około 11 tysięcy widzów
Taki wynik tylko zaognia ligowy rewanż wiosną. AFC od lat szykowali się na ligowe mecze z MK. Zwycięstwo w takim starciu będzie oczekiwanym katharsis. Dzisiaj są powody do niedosytu, bo przecież rywal miał sam położyć się na łopatki, wystarczyło tylko go pchnąć – Wimbledon nie dał rady i musi czekać na kolejną okazję.