Choć problem z frekwencją na stadionie Śląska jest równie świeży jak zjełczałe masło, to jednak ostatnio we Wrocławiu mimo wszystko wyszli chyba z założenia, że czas najwyższy zacząć przełamywać kolejne bariery i wyznaczyć zupełnie nowe standardy. Po sobotnim “osiągnięciu” z meczu z Pogonią Szczecin jedynie coraz bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że w przypadku ekipy z Dolnego Śląska nawet najlepszy spec od marketingu po analizie sytuacji rozłożyłby jedynie bezradnie ręce, odwrócił się na pięcie i uciekł w popłochu.
Konfrontację z Portowcami z wysokości trybun obserwowało całe 4001 widzów. 4001 widzów na stadionie o pojemności przekraczającej 42 tysiące. 4001 widzów na meczu w mieście liczącym sobie ponad 630 tysięcy mieszkańców. Zapełnienie obiektu na poziomie DZIEWIĘCIU procent. I rzecz jasna pobity rekord – była to bowiem najniższa frekwencja od momentu, gdy Śląsk przeniósł się na nowy stadion. Poprzedni ustanowiony został w zeszłym sezonie – wówczas podczas spotkania z Górnikiem Łęczna fani zajęli 4282 krzesełek.
By w pełni uświadomić sobie, z jak wielką mizerią mamy do czynienia, wyciągnęliśmy kalkulatory i postanowiliśmy pobawić się w pewne wyliczenia. Sprawdziliśmy, ilu widzów pojawiłoby się na pozostałych stadionach klubów Ekstraklasy, gdyby ich obiekty wypełniły się w tym samym procencie, co w trakcie starcia Śląska z Pogonią, a także zestawiliśmy to ze średnią liczbą kibiców przychodzących w tym sezonie na domowe starcia każdej z ekip i średnim procentowym zapełnieniem każdego ze stadionów. Wnioski są – co tu dużo gadać – przerażające. Zobaczcie zresztą sami:
Śląsk: 4001 osób (średnia liczba widzów z całego sezonu: 10246, średnie zapełnienie 23,9%)
Nieciecza: 420 osób (średnia liczba widzów z całego sezonu: 3924, średnie zapełnienie: 84%)
Arka: 1362 (średnia liczba widzów 8818, średnie zapełnienie 58%)
Cracovia: 1351 (średnia liczba widzów 7397, średnie zapełnienie 49%)
Zagłębie: 1447 (średnia liczba widzów 6391, średnie zapełnienie 40%)
Górnik Łęczna: 1395 (średnia liczba widzów 3818, średnie zapełnienie 24,6 %)
Pogoń: 1622 (średnia liczba widzów 6723, średnie zapełnienie 37%)
Lech: 3855 (średnia liczba widzów 15029, średnie zapełnienie 35%)
Lechia: 3925 (średnia liczba widzów 16182, średnie zapełnienie 37%)
Legia: 3024 (średnia liczba widzów 18765, średnie zapełnienie 56%)
Ruch: 900 (średnia liczba widzów 5697, średnie zapełnienie 57%)
Wisła Płock: 988 (średnia liczba widzów 6140, średnie zapełnienie 56%)
Wisła Kraków: 2994 (średnia liczba widzów 11641, średnie zapełnienie 35%)
Piast: 903 (średnia liczba widzów 4818, średnie zapełnienie 48%)
Jagiellonia: 2018 (średnia liczba widzów 14371, średnie zapełnienie 64%)
Korona: 1395 (średnia liczba widzów 6128, średnie zapełnienie 41%)
Jak widać w powyższym zestawieniu, gdyby mecz Śląska z Pogonią przy zachowaniu wszelkich proporcji przenieść na inne stadiony, na czterech z nich liczba fanów nie przekroczyłaby tysiąca, na dziewięciu – półtora tysiąca. Mało tego, wrocławianom udało się dokonać rzeczy absolutnie bezprecedensowej. Okazuje się bowiem, że na tę chwilę w trakcie meczów Śląska obiekt zapełnia się średnio w mniejszym stopniu niż podczas spotkań trapionego konfliktem kibiców z właścicielami Górnika Łęczna, który domowych starć nie może rozgrywać nawet we własnym mieście.
Jasne, z drugiej strony mamy pełną świadomość tego, że im większy stadion, tym trudniej go zapełnić. Tak czy owak, jeśli przyjrzymy się frekwencji w Poznaniu, Warszawie, Gdańsku czy – co powinno być w tym przypadku najbardziej miarodajne – na obiekcie znajdującej się niżej w tabeli Wisły Kraków, Śląsk i tak przegrywa w przedbiegach. Tylko ktoś wyjątkowo naiwny dziwiłby się jednak podobnemu stanowi rzeczy. Śląsk nie dość, że – eufemistycznie rzecz ujmując – nie za bardzo przyciąga kibiców swoją grą (najgorszy domowy bilans w Ekstraklasie: jedno zwycięstwo, pięć remisów i cztery porażki), to na dodatek wciąż niewiele robi poza boiskiem, by sam klub był postrzegany przez mieszkańców jako atrakcyjny i przystępny w odbiorze produkt.
Cała sytuacja przypomina zresztą trochę błędne koło – ludzie nie przychodzą na mecze, bo zespół gra kichę, zespół zaś gra kichę również dlatego, bo piłkarzom brakuje wsparcia publiczności. Nie pomaga z pewnością również fakt, że we Wrocławiu od kilku lat mają problem ze znalezieniem sensownego inwestora, który niewątpliwie stanowiłby dla klubu bodziec umożliwiający wyjście z przeciągającego się długimi miesiącami marazmu.
Choć pewne pocieszenie może stanowić fakt, że wrocławianie jak na razie wciąż mają lepszą średnią liczbę widzów niż w zeszłym sezonie (8710), trzy sezony temu (9962) i jedynie minimalnie gorszą niż przed dwoma laty (10963), wcale nie zdziwilibyśmy się, gdyby i pod tym względem koniec końców został wykręcony nowy rekord. Trzeba bowiem powiedzieć sobie jasno, że niewiele wskazuje na to, by w najbliższym czasie na horyzoncie pojawiło się jakieś cudowne rozwiązanie problemu.
Fot. FotoPyK