Trudno nie chwalić Lechii za dorobek punktowy, bo ten w porównaniu do poprzednich sezonów jest wręcz świetny, daje gdańszczanom żółtą koszulkę lidera, której nawet w naszej lidze nie wręczają za darmo. Jeśli można było się za coś przyczepić do ekipy Nowaka, to za minimalizm – tylko raz udało się im wygrać więcej niż jedną bramką, konkretnie z Wisłą Kraków u siebie. Dziś mieli idealną okazję, by ten bilans poprawić, bo nad morze przyjechał ostatni Górnik Łęczna, zbierający od każdego kto się nawinie. I rzeczywiście, wygrali bardziej zdecydowanie, ale i tak ponad godzinę igrali z ogniem.
Nie wiemy, być może to był jakiś gest lechistów względem kibiców, ponieważ tym musiało być bardzo zimno – nie będziemy się pieścić: w Gdańsku piździ, pogoda nie sprzyja siedzeniu na stadionie. Więc jeśli fani mieliby przyjść i zobaczyć szybkie 5:0 mogliby zmarznąć, dlatego pomocni zawodnicy Lechii – owszem, trafili na 1:0 w pierwszej połowie – nie karcili jednak rywala specjalnie mocno. A okazji mieli wiele – taki Kuświk mógł zrobić to dwukrotnie, ale raz w sytuacji sam na sam nie trafił w bramkę, innym razem nie przyłożył głowy po świetnym podaniu Wolskiego. Następny przykład to sytuacja Paixao i Wojtkowiaka, kiedy ten drugi wybił strzał Portugalczyka z bramki łęcznian.
Pomagali kolejni, bowiem Vanja – jak to on – raz nie wyłapał prostego dośrodkowania, potem źle wybił i setkę w tej akcji miał Grzelczak, który również pomógł, gdyż nie trafił nawet w bramkę. Dorzucił się też sędzia Kwiatkowski, nie gwiżdżąc karnego na Peszce. Jednym zdaniem: wszyscy dbali o to, by kibice nie zamarzli, bo przy przewadze jednej bramki w futbolu może stać się wszystko.
Jednak różnica poziomów między oboma klubami jest tak duża, że swoje gole Lechia i tak musiała strzelić tym bardziej, że wydatnie wspierał ją Jarecki. Obrońca chyba założył się z kimś, że zanotuje najgorszy występ w historii futbolu i szczerze mówiąc to daleko facet nie ma.
Pierwsza bramka – odbija się od Kuświka jak szmaciana lalka, napastnik wykłada Paixao patelnię na pustą i po sprawie.
Druga – Jarecki wlatuje w orbitę piłki, wpada w poważne turbulencje i przygotowuje się do awaryjnego lądowania, gdy futbolówkę zabiera mu Paixao, a potem Wolski ładuje pewną bramkę.
Trzecia – zabawa w Konia Trojańskiego nie przestaje bawić Jareckiego, tym razem zostaje nabity w polu karnym, piłkę zgarnia Haraslin i na raty pokonuje Małeckiego.
A może źle faceta rozumiemy, może chciał, by święta przyszły w Gdańsku szybciej? Jeśli tak – to bardzo miło, ale w sumie szkoda, że w gwiazdkowym szale zapomniał o kolegach z zespołu. Dla nich właściwe święta mogą być bardzo smutne, bo coraz więcej wskazuje, że spędzą je jako czerwona latarnia ligi.
Fot. 400mm.pl