Szacunek. To słowo jakoś tak naturalnie kojarzy nam się ze Stevenem Gerrardem. Czy znaliśmy innych, lepszych piłkarzy grających na jego pozycji? Pewnie, że tak. Czy znaliśmy zawodników, którzy w równym stopniu co Gerrard wzbudzali respekt? Niewielu. Można go kochać, można nienawidzić, ale jedno jest pewne – nie można nie szanować. Kolejna postać z wymierającego już pokolenia piłkarzy stwierdziła, że czas bliżej zaprzyjaźnić się z kanapą. Steven Gerrard dziś oficjalnie zakomunikował: to koniec jego kariery piłkarskiej.
Oczywiście znacznie łatwiej zżyć się z klubem i nie chcieć się z niego zwijać przez długie lata, jeśli jest nim FC Liverpool, a nie Hull City, ale tak dużej wierności barwom, jakiekolwiek by one były, w dzisiejszym świecie nie można nie doceniać. Gerrarda nie były w stanie przekonać do transferu ani miliony z Chelsea, ani miliony z Realu, ani te z Bayernu. Nawet gdy Liverpool podupadał kadrowo, odchodzili najlepsi piłkarze jak Xabi Alonso czy Fernando Torres, a zamiast walczyć o ponowny triumf w Lidze Mistrzów, trzeba było swoje mecze rozgrywać w czwartki – on wszelkie oferty odruchowo kierował do folderu “spam”.
Ambicja. Zaangażowanie. Miłość do klubu podkreślana przy każdej możliwej okazji. Wulkan emocji, który byłby w stanie poderwać do walki nawet Michała Janotę. Mówisz Steven Gerrard – myślisz Liverpool. To postać, która w swoim mieście stworzyła solidną konkurencję Beatlesom. Biorąc do kupy wszystkie szczeble młodzieżowe, w klubie z Anfield Road spędził bite 27 lat. Bilans w pierwszym zespole: 710 meczów, 180 goli. Kapitanem został w wieku 23 lat i piastował tę funkcję najdłużej w historii klubu. Trofea? Liga Mistrzów wywalczona w niesamowitych okolicznościach (pamiętny finał z Milanem w Stambule, w którym strzelił pierwszą bramkę i wymownie pobudzał po niej kolegów do dalszej walki). Puchar UEFA, dwa Superpuchary i dwa Puchary Anglii, trzy Puchary Ligi Angielskiej, Tarcza Dobroczynności… Możemy się domyślać, że by pomieścić to wszystko, nie wystarczy standardowa póła z IKEI.
Do pełni szczęścia zabrakło mu tylko mistrzostwa Anglii i – co za ironia – na ostatniej prostej Liverpoolu pozbawiła wpadka właśnie kapitana “The Reds”. Wpadka, którą ciężko wytłumaczyć. Podanie do Anglika, zero presji, fura czasu na podjęcie decyzji i… coś takiego:
A wystarczyło puknąć Chelsea, a droga do mistrzostwa Anglii byłaby równie trudna do pokonania, co droga na trzecie piętro w klatce schodowej wyposażonej w działającą windę. Sam o sobie Gerrard mówi, że to najgorszy moment jego kariery i coś, co będzie prześladowało go do końca życia.
Nos nam jednak podpowiada, że w temacie mistrzostwa Anglii Steven nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Gerrard za jakiś czas na ławce trenerskiej? Z naszej strony możemy wyrazić jedynie stanowcze “jak najbardziej”.