Dziś byłoby to praktycznie niewykonalne, ale w drugiej połowie lat 50. kibice Realu Madryt raz po raz świętowali zdobycie Pucharu Europy. 1956, 1957, 1958, 1959, a jeszcze jedno trofeum dołożyli przecież w 1960. Trudno w takiej sytuacji nie popaść w samozadowolenie, więc tym większym szokiem było odpadnięcie w kolejnej edycji rozgrywek już w pierwszej rundzie.
Przez długi czas zdecydowanie dominowali na Starym Kontynencie. Nie mieli sobie równych przez kolejnych pięć sezonów, a gdy już udało się ich wyeliminować, to ból był podwójny. Bo nie dość, że stracona szansa na podtrzymanie świetnej passy, to jeszcze cios od odwiecznego rywala – FC Barcelony. W poprzednim sezonie „Królewscy” wyeliminowali „Dumę Katalonii” w półfinale, za co Barca zrewanżowała się wygrywając La Ligę. To nie był jednak ostateczny akt zemsty ze strony Blaugrany.
W sezonie 1960/61 te dwa zespoły spotkały się już na samym początku rozgrywek, bo w pierwszej rundzie. Najpierw Real gościł Barcę i w tym spotkaniu padł wynik zdecydowanie korzystniejszy dla tych drugich. Przez długi czas madrytczycy prowadzili 2:1 i gdy wydawało się, że dowiozą prowadzenie do końca meczu, to sędzia podyktował jedenastkę przeciwko gospodarzom. Stały fragment gry wykorzystał… Luis Suarez. Dwa tygodnie później, już na Camp Nou, Barcelona za sprawą Martiego Vergesa wyszła na jednobramkowe prowadzenie i do osiemdziesiątej pierwszej minuty taki wynik się utrzymywał. Potem Evaristo de Marcedo strzelił na 2:0 i było już po herbacie. Canario w końcówce zdobył, jak się okazało, tylko honorowego gola i Barca mogła świętować.