Reklama

Carlos Roa. Zamiast kariery – przygotowania do apokalipsy

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

16 listopada 2016, 11:49 • 10 min czytania 0 komentarzy

Większość z nas, kopiąc lata temu po lekcjach na bramki ustawione z plecaków, na pytanie o swoje największe marzenie, odpowiadałaby pewnie, że jest nim kariera piłkarza. Mecze na pięknych, wypełnionych po brzegi stadionach, trofea, bajeczne kontrakty i sława. Udało się tylko nielicznym, z dzisiejszej perspektywy – garstce. Jeszcze mniejsza część z nich stanie w życiu przed szansą, by odebrać telefon z poważnego, europejskiego klubu i zdecydować się na transfer. Przed taką możliwością stanął w swoim życiu Carlos Roa – bramkarz, który długo pracował na swoją markę, wspinał się po szczeblach kariery, a gdy już do jego drzwi zapukał Manchester United… podziękował. Ale nie dlatego, że do walki o podpis włączył się kto inny, czy nie podobały mu się warunki finansowe. Roa zainteresowanie Anglików pokpił, bo wolał przygotowywać się do nieuchronnie zbliżającego się końca świata.

Carlos Roa. Zamiast kariery – przygotowania do apokalipsy

Stara piłkarska zasada mówi, że prawdziwy bramkarz musi mieć trochę nierówno pod kopułą i w sumie ciężko się z tym nie zgodzić. Nie każdemu chciałoby się przecież tarzać w błocie, wjeżdżać pod nogi rozpędzonych napastników czy obijać ciało latając od słupka do słupka. Są jednak różne odcienie skrzywienia psychicznego – dla jednego szaleństwem będzie przecinanie akcji za polem karnym, a dla drugiego odpały pozaboiskowe. Carlos Roa był pod tym względem specyficzny – w trakcie swojej przygody z piłką z pewnością mógł osiągnąć o wiele więcej, ale niefortunne wypadki i, a nawet chyba przede wszystkim, ograniczenia jakie sam na siebie nakładał, sprawiły, że jego kariera wiodła dość pokrętną ścieżką.

Bycie piłkarzem to twarda walka nie tylko z przeciwnikami, ale i z samym sobą. Z jednej strony masa pokus i atrakcji czyhających za rogiem, a z drugiej – jeśli oczywiście chce się systematycznie wdrapywać na szczyt – ciąg wyrzeczeń i wieczna świadomość tego, jak bardzo życie zawodowca nie jest spójne z korzystaniem z tych wszystkich uciech czających się wokół. Teoretycznie więc, gdybyśmy chcieli stworzyć psychiczny kanon wzorowego piłkarza, to zaprojektowalibyśmy do bólu religijnego gościa bez nałogów, który nastawiony byłby tylko i wyłącznie na ciężką pracę. Żadne tam dyskoteki, panienki i alkohol – trening, trening i jeszcze raz trening. Do tego oczywiście nawet grama alkoholu i wyłącznie zdrowe żarcie. Teoretycznie tak byłoby najlepiej. No właśnie – teoretycznie…

Carlos Roa swoją karierę zaczynał jeszcze w latach 80. w Argentynie. Pierwszą poważną szansę otrzymał w barwach Racingu Club, choć było w tym trochę przypadku. Podstawowy bramkarz, Ubaldo Fillol, wdał się w pyskówkę z właścicielem klubu po porażce z River Plate i został wydalony z drużyny. Roa zajął więc jego miejsce i przez długi czas był wyróżniającym się bramkarzem – między słupkami występował regularnie, z powierzonych zadań wywiązywał się bez zarzutów. Zanim jednak jego kariera rozpędziła się na dobre, on musiał stoczyć pierwszą poważną walkę i to wcale nie na boisku. Otóż jego zespół pewnego lata wybrał się na zgrupowanie zagraniczne – nie jednak do USA, Brazylii czy któregoś z zakątków Europy. Argentyńczycy postanowili odwiedzić Kongo i tam przygotowywać się do nowego sezonu.

No, to przygotowali się. Roa z Afryki wrócił bowiem z… malarią.

Reklama

To była kompletna masakra! Ta choroba nie była wówczas zbyt dobrze znana w Argentynie, a co gorsza – nie wykazywałem żadnych objawów do momentu, gdy wróciliśmy do ojczyzny. Z dnia na dzień zaczęły się jednak nasilać zawroty głowy, po czym spędziłem miesiąc w szpitalu. Przyjeżdżało do mnie wielu specjalistów, ściągaliśmy leki z Brazylii, ale dopiero dzięki pomocy Boga wyszedłem z tego cało. Moja wiara stała się dzięki temu silniejsza. – wspominał po latach bramkarz.

Roa został wyleczony, a wkrótce stał się jednym z najmocniej wyróżniających się zawodników w lidze. Jego spore umiejętności nie przeszły więc uwadze włodarzy Lanus, którzy właśnie sprzedawali do Tenerife Marcelo Ojedę i pilnie poszukiwali zastępstwa. Carlos nad przenosinami długo się nie zastanawiał i szybko zaczął spłacać zaufanie, którym go obdarzono. Bronił dostępu do własnej bramki, ale i, gdy przyszła taka potrzeba, potrafił też dołożyć coś od siebie w ofensywie. Jak na przykład wtedy, gdy w Torneo Clausura, w starciu z Velez, trafił do siatki z rzutu karnego. Dla jasności – Roa nie był żadnym tam drugim Chilavertem, który lubił podejść i do wolnego, i do jedenastki. Wtedy na strzał zdecydował się w ramach wyjątku, bo etatowy egzekutor Mena zdążył już jednego karnego w tym meczu przestrzelić. A, właśnie – a propos Chilaverta. To właśnie jego z wapna pokonał Argentyńczyk.

Carlos stawiał kolejne kroki i kroczki w swojej karierze, zdobywał statuetki dla najlepszego bramkarza w lidze, triumfował z Lanus w ówcześnie istniejącym Copa CONMEBOL i kwestią czasu był odzew z Europy. Pierwszy zgłosił się RCD Mallorca. Drużyna, która właśnie wywalczyła awans z Segunda Division i szykowała się do walki o utrzymanie w elicie.

Cv1mFpbVIAAdmn9 (1)

Drużyna z Roą w bramce, Ivanem Campo w obronie, Juanem Carlosem Valeronem w pomocy i Hectorem Cuperem za sterami zrobiła furorę w swoim pierwszym sezonie po powrocie na salony. Wysokie, piąte miejsce, awans do europejskich pucharów, a dla takich zawodników jak Carlos – przepustka do tego, by okres między sezonami zagospodarować na wypoczynek i mistrzostwa świata we Francji.

W swoim pierwszym pełnym sezonie w barwach Mallorki, nasz bohater strzelił swojego drugiego i już ostatniego gola w życiu. Oczywiście, jakże by inaczej, z rzutu karnego. Tym razem jednak w finale Pucharu Króla pokonując w serii jedenastek Ruuda Hespa. Koniec końców i tak nie dało to jednak zwycięstwa, bo przy ostatniej próbie pomylił się Eskurza i to Barcelona wzniosła puchar.

Reklama

Roa na mundial jechał jako podstawowy bramkarz Albicelestes. Argentyna przez fazę grupową przeszła suchą stopą – w meczach z Japonią, Jamajką i Chorwacją nie straciła gola. Schody zacząć miały się dopiero w strefie pucharowej, gdzie los skojarzył ich z Anglikami.

Mecz i dogrywka obfitowały w cztery gole, choć de facto wszystkie padły już w pierwszych 45 minutach. Wynik otworzył Batistuta, po golu dołożyli Shearer z Owenem, a tuż przed przerwą wyrównał Zanetti. W międzyczasie czerwoną kartkę złapał jeszcze Beckham, ale do serii jedenastek nikt nie wpisał się już na listę strzelców. Serii jedenastek, której bohaterem był Roa.

Najpierw zatrzymał Ince’a. Potem Batty’ego. Z miejsca znalazł się na ustach całej Argentyny i nie zmieniły tego nawet dwa gole puszczone w kolejnym meczu z Holendrami, po których Albicelestes mogli pakować walizki. Roa był na fali, a, jak się wkrótce miało okazać, to wcale nie był szczyt jego możliwości.

Daniel Passarella podszedł do mnie, poklepał po plecach i powiedział: „Wiesz, że musimy wygrać?”. Położył na moich barkach jakieś pięć ton obciążenia, chodziłem po boisku i nie potrafiłem się uspokoić. Ciągle zastanawiałem się nad tym, co będzie, gdy zawiodę, gdy nie uda mi się nic obronić. Czułem ogromną odpowiedzialność, ale z pomocą Boga udało się zrealizować zadanie – opowiadał o meczu z Wyspiarzami.

Choć sezon 1997/1998 ocierał się dla Mallorki o doskonałość, tak kolejny był jeszcze lepszy. RCD zakończyło go dwie pozycje wyżej, bo na trzecim miejscu, a sam Roa zdobył zdobył Trofeo Zamora dla najlepszego bramkarza ligi. W tamtych pamiętnych rozgrywkach piłkę z siatki wyciągał tylko 31 razy, a to dokładnie połowa goli, które stracił Real Madryt kończący sezon… pozycję wyżej. Hiszpanom w tamtym sezonie nie wyszło praktycznie tylko jedno – finał Pucharu Zdobywców Pucharów przegrany z Lazio 1:2.

Tak czy owak – kolejny rok jak z bajki. Sam Carlos był na szczycie – w Hiszpanii nie miał konkurencji, w Europie wybrano go w trójce najlepszych golkiperów sezonu obok Angelo Peruzziego i Olivera Kahna. Coraz częściej pojawiało się zainteresowanie ze strony klubów zagranicznych – najczęściej jego nazwisko wymieniało się w kontekście przenosin do Manchesteru United.

I wtedy stało się coś, czego nie rozumiał nikt oprócz samego zawodnika i jego rodziny. Roa zniknął. Zapadł się pod ziemię. Nie odbierał telefonów, nie było jakiejkolwiek możliwości by go namierzyć. Szukali go wszyscy – ludzie z klubu, dziennikarze argentyńskiego „Ole”. Bez skutku. Zamiast przygotowywać się z drużyną do kolejnych miesięcy gry lub negocjować warunki transferu na Wyspy, on wstąpił do Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego i zwiał na drugi koniec świata. Osiadł gdzieś w Argentynie, na kompletnym odludziu, bez elektryki i dostępu do świata, a następnie rozpoczął przygotowania do… końca świata.

Apokalipsa nadejść miała wraz z końcem XX., a początkiem XXI. Wieku. Oczywiście wierzyli w nią tylko nieliczni, bo przecież katastroficzna przepowiednia ziścić miała się już wielokrotnie, ale Carlos był uparty i nie chciał, by przykry koniec zastał go kompletnie nieprzygotowanego. Spakował Biblię i zwiał na pustkowie.

Na świecie jest wojna, głód, zaraza, bieda i klęski żywiołowe. Mogę cię zapewnić, że ci, którzy nie mają duchowej więzi z Bogiem, będą niedługo w tarapatach. – tłumaczył jednemu z kolegów przed powrotem do ojczyzny, ale nikt nie brał jeszcze wtedy jego słów na poważnie.

Roa ufał Bogu bezgranicznie, był przygotowany na wszystko, włącznie z końcem świata, ale nie przewidział jednego. Nie przewidział, że ten koniec.. może w ogóle nie nastąpić. Rok 2000 się skończył, dzień płynął za dniem, a świat istniał dalej. To skłoniło Argentyńczyka do pewnej refleksji i nagle, ni stąd, ni zowąd, powrócił do Mallorki. Powrócił, ale już na innych zasadach – jego wiara nie pozwalała na to, by pracować na przykład po zachodzie słońca i w soboty. To dość komplikowało sprawę, bo, tak się składa, mecze rozgrywane są zazwyczaj nie dość, że w weekend, to jeszcze i wieczorem.

1442425638_extras_noticia_foton_7_0

Jakimś cudem bramkarz wypełnił wygasający w 2002 roku kontrakt z klubem i przeniósł się do Albacete. Miał 33 lata, na zapleczu La Liga chciał spokojnie powrócić do swojej optymalnej dyspozycji. Szło mu dobrze – jego drużyna wywalczyła awans, potem utrzymanie, on w miarę możliwości występował. Wtedy jednak znów został wystawiony na ciężką próbę – dowiedział się, że ma raka jąder.

To straszna wiadomość, gdy wiesz, że całe życie dbałeś o siebie. Byłem wegetarianinem, żywiłem się nieskazitelnie dobrze, nie piłem alkoholu, uprawiałem sport i cały czas rozmawiałem z Bogiem. Ciężko uwierzyć w taką informację, gdy dostaje się ją od lekarzy mimo całych starań włożonych w to, by żyć tak, jak naucza Pan. Raka potraktowałem jednak nie jako koniec, a wyzwanie, które muszę zwyczajnie pokonać. – wspominał.

Choroba na dłuższy czas zahamowała jego karierę. Jego przygoda z Albacete dobiegła końca. Poddał się wycieńczającemu leczeniu. Długo walczył o powrót nie tyle na boisko, co do zwyczajnego życia. W końcu jednak wygrał. Zwycięstwo zadedykował oczywiście Bogu i córce, która przyszła na świat dwa tygodnie przed tym, jak lekarze poinformowali go o raku. Na sezon 2005/2006 wrócił nawet do czynnego uprawiania sportu rozgrywając ponad 20 spotkań w barwach argentyńskiego Olimpo de Bahia Blanca. Po tym krótkim epizodzie zawiesił buty na kołku.

Czy żałuję, że zamiast transferu do Manchesteru, wolałem poświęcić się religii? Nie, to bardzo mnie wzmocniło. Przeżyłem w swojej karierze wiele wspaniałych chwil, nie mogę nie być z tego zadowolony. W 2002 roku spędziłem też pięć dni na testach w Arsenalu, gdzie potem przez długi czas grał mój dubler z Albacete, Manuel Almunia. Broniłem przeciwko wielkim drużynom, grałem na mistrzostwach świata. Kiedyś dziwiłem się, że rak dopadł akurat mnie – osobę, która nie jadła mięsa, nie piła wina, a którą koledzy żartobliwie przezywali „Sałata”. Ale to było tylko zadanie, które miałem wypełnić wobec Boga. Musiałem wyjść z tej walki zwycięsko. Po tym wszystkim czułem, jakbym narodził się na nowo.

Po zakończeniu kariery Roa zajął się szkoleniem bramkarzy – najpierw na Balearach, a potem choćby w River Plate. – Matias Almeyda zadzwonił do mnie wpół do drugiej w nocy z propozycją dołączenia do sztabu szkoleniowego. Pomyślałem, że zwariował budząc mnie o tej porze, ale on mówił w pełni poważnie. I w ten sposób stałem się jego współpracownikiem – opisywał kulisy otrzymania fuchy w tym zasłużonym klubie.

Carlos Roa to na pewno nie jest przypadek jeden z wielu. Był na szczycie, w ojczyźnie jego twarz znali wszyscy – od kibiców najmłodszych, aż po emerytów. Właśnie robił furorę w jednej z najlepszych lig świata, a jego usługami interesował się Manchester United. Powoli dobijał wówczas do trzydziestki, więc miał też jeszcze kilka lat na to, by pobronić na najwyższym poziomie. Mimo tego postawił na, z jednej strony coś w pełni zrozumiałego, wiarę, a z drugiej jednak nieco absurdalnego – na poważnie wziął to, co większość przyjmuje ze wzruszeniem ramion. Przepowiednia końca świata się nie spełniła, a on zmarnował kilkanaście miesięcy żyjącej w argentyńskiej głuszy. Carlos Roa. Najlepszy dowód na to, że dobry bramkarz, to równie dobry świr.

Marcin Borzęcki

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...