Są na tym świecie rzeczy, które zdarzyć się po prostu nie mają prawa. Kromka chleba nie ma prawa spaść nieposmarowanym do dołu, Korona nie ma prawa zostać sprzedana, Dariusz Szpakowski nie ma prawa nie przekręcić nazwiska Boatenga (o Mascherano nie wspominając). A Podbeskidzie? Podbeskidzie nie ma prawa wygrać u siebie.
Tabela I ligi przed meczem Podbeskidzie – Górnik. Po lewej – mecze u siebie, po prawej – wyjazdy
Goli dziś w I lidze, choć rozgrywano w niej tylko jedno spotkanie, paść mogło – i w sumie padło – więcej niż w niejednym meczu hokejowym. Trzymając się terminologii wyjętej z tego sportu, bramkarze w żadnym wypadku nie mieli prawa zaliczyć shutoutu. Po kwadransie spokojnie mogło być 2:0 dla Górnika, po pół godziny gry nikt nie mógłby mieć pretensji, gdyby zabrzanie prowadzili z 4:1. Na zmarnowaną setkę Angulo, strzał zza pola karnego Wolniewicza obroniony przez Leszczyńskiego, wolej Ledeckiego, który wylądował gdzieś hen za… linią boczną i strzał Angulo wysoko nad poprzeczką po zebraniu piłki od Ledeckiego, chyba najlepszą szansą w tej części meczu odpowiedział Sierpina, którego na raty zatrzymał Kasprzik. Ale przewaga Górnika, niesionego dopingiem kibiców, którzy zjechali z absolutnie wszystkich zakątów Śląska i którzy szczelnie wypełnili narożnik dla gości, nie podlegała dyskusji.
I wtedy – twist. Zwrot o 180 stopni. Nagle to Podbeskidzie dochodzi do głosu i tak jak Kasprzik broni dwie główki na refleks, tak w chyba najprostszej sytuacji, gdy trzeba było się dobrze ustawić przy wolnym, dał sobie wbić piłkę przy „swoim” słupku.
A kto mógł strzelić zabrzanom ze stojącej piłki, jeśli nie piłkarz, który aż do obecnego sezonu przez praktycznie całą karierę grał w klubach, których kibice zabrzan szczerze nie cierpią? Najpierw był Piast, później Ruch. W żadnym z dotychczasowych dziesięciu meczów przeciwko Górnikowi, Tomasz Podgórski, bo oczywiście o nim mowa, nie umiał się jednak wstrzelić. Dziś, gdy pierwszy raz założył w starciu z tym rywalem koszulkę klubu, z którym Górnicy nie mają wieloletniej „kosy”, efektownie zdjął tę blokadę.
Niechcący odblokował jednak również Górnika, bo tak jak mając sytuację jakoś co trzy minuty, Leszczyńskiego pokonać nie potrafił, dostając tę zaraz po golu, od razu zapakował sztukę na wyrównanie. Strzał głową Ledeckiego – bardzo dobry. Dośrodkowanie Kurzawy – świetne. Ale to, jak o piłkę rozpędzającą się po mokrej murawie i zmierzającą niechybnie za linię powalczył do końca Angulo i odegrał piętą do asystującego przy tym golu Kurzawy – czapki z głów. W 99 procentach takich sytuacji napastnik odpuszcza jeszcze zanim pomyśli o ruszeniu sprintem, ale jak widać – Hiszpana jeszcze tego w Polsce nie nauczyli.
Druga połowa to natomiast powrót do przewagi Górnika i… dwie bramki stracone przez zabrzan w pechowo-frajerskim stylu. Niegroźny, wydawało się, strzał głową Chmiela zmierzał dokładnie tam, gdzie stał Kasprzik, ale nim spotkał się z rękawicami bramkarza Górnika, odbił się od kałuży błota przed stopami golkipera. A że los bywa przekorny, to piłka zamiast wpaść w koszyczek, trąciła figlarnie w bark Kasprzika i ku jego wielkiemu rozczarowaniu wpadła do siatki. Kilkanaście minut później – replay. Znów wrzutka z lewej, znów przegrana głowa, znów piłka w siatce. Tym razem Lewicki.
Mecz nie zakończył się jednak korzystnie dla bielszczan, bo wybaczcie, ale czegoś tak dziurawego, jak dziś obrona podopiecznych Jana Kociana nie widzieliśmy od ostatniej wizyty na stoisku z nabiałem w osiedlowym spożywczaku… Najpierw Plizga wykorzystał karnego, gdy Leszczyński musiał wykosić wychodzącego z nim sam na sam piłkarza zabrzan, później, już w doliczonym czasie gry, mokra piłka wymknęła się z rękawic Leszczyńskiego i spadła na nogę Matuszka. Zaskoczonego tym tak samo, jak kilka tysięcy przemoczonych do suchej nitki jeszcze w drodze relacji bramofurty-stadion kibiców, którzy wierzyli w pierwszą wygraną od 211 dnia. Znów niedoczekanie…
Osobne słowo należy się drenażowi na stadionie w Bielsku. Popadało jeden dzień, a przy niemal każdym kopnięciu, nad poziom murawy wzbijała się mała fontanna wody i wcale nie bez uzasadnienia można było tu i ówdzie usłyszeć obawy na temat tego, że gdyby popadało jeszcze ze dwa dni do tyłu, to na boisku stałaby woda porównywalna do tej sprzed ponad czterech dekad we Frankfurcie. W drugiej połowie lepiej było tylko dlatego, że… przestało padać, ale gdyby nie to – w lidze i tak już w dużej mierze rządzonej przypadkiem, ten dziś objąłby tron w pojedynkę.
***
A co działo się w I lidze przez resztę weekendu?
1. Mecz Zagłębie Sosnowiec vs Chrobry Głogów był bardzo słabą promocją 1. ligi, najbardziej typowym z typowych meczów walki. Niecelne podania, wywołujące śmiech dośrodkowania i bezmyślne faule. A w całej tej rąbance – najjaśniejsza postać. Marcel Gąsior. Nie, nie z powodu gry, a przez przefarbowanie włosów na żółto. Wyszło coś pomiędzy Roberto Firmino a Miley Cyrus. Ale o czym my to…
Grą wyróżniał się za to Mateusz Machaj. Pomocnik coraz bardziej przekonuje, że czas na kolejną szansę w Ekstraklasie. Najpierw uderzył w słupek, później poprawił celność strzałów i zagrywanych piłek. Pod koniec meczu dośrodkowanie do Kaczmarka wymierzył tak dokładnie, że strzał tego drugiego wyglądał, jakby piłka po prostu odbiła mu się od głowy. Strzelca też musimy pochwalić, bo futbolówka trafiła idealnie w okienko. Kilka minut później Machaj dostał piłkę przed polem karnym i “fałszem” zdobył bramkę z kategorii “stadiony świata”. Bomba pod poprzeczkę, bramkarz bez szans, piłkarze Zagłębia bez wiary w odrobienie strat. Nie atakowali, jakby im zależało, to Chrobry stworzył sobie jeszcze dwie stuprocentówki, ale na posterunku był Jakub Szumski. Zagłębie od czasu odejścia trenera Jacka Magiery traci punkty i opuściło już miejsca gwarantujące awans. Dwie wygrane, tyle samo remisów i trzy porażki to słaby bilans biorąc pod uwagę, że Magiera zostawił zespół jako niepokonanego lidera.
2. Jako że lubimy czasem zejść na poziom depresji, to zainteresował nas mecz Znicza Pruszków z MKS-em Kluczbork. Skojarzył się nam z filmem “Django”. Konkretnie ze sceną, gdy Leonardo Di Caprio zasiadał w fotelu w salonie swojej wielkiej posiadłości. Grzał się przy kominku i oglądał walkę dwóch czarnoskórych niewolników. Biednych, wygłodzonych, którzy dopiero co trafili do bogatego właściciela, który miał dać nadzieję na lepsze życie, a okazał się zimnym, oschłym dyktatorem. Niewolnicy walczyli do czasu, aż jednemu z nich stanęło serce. Żeby przetrwać, musieli podeptać tego drugiego. Analogii z dzisiejszym meczem sporo:
Znicz i MKS byli jak ci wychudzeni niewolnicy
Pierwsza liga – to ten właściciel, który miał wprowadzić ich do lepszego świata, a męczy i każe walczyć między sobą. W tym przypadku – o wyjście ze strefy spadkowej i utrzymaniu się przy pierwszoligowym życiu.
W MKS-ie debiutował dziś nowy trener, Tomasz Asensky. Zatrudnienie go miało być dla klubu szansą na złapanie świeżego oddechu… Pojedynek nie był na poziomie walki wieczoru KSW, raczej mordobicia na gali Marcina Najmana. Zawodnicy męczyli i siebie, i widzów. Kiedy piłkarze z Kluczborka mieli zadać, wydawać by się mogło, decydujący cios – Znicz uratował słupek. A dwie minuty potem to on załadował bramkę. Mysiak trafił po rożnym i sprawił, że już po następnej kolejce w Pruszkowie można będzie oddychać lżej, już poza skażoną jak Czarnobyl strefą spadkową. A Kluczbork? Pozostał najgorszy, z dziesięcioma punktami i jedną wygraną (!) w 15 meczach. Ich pobyt na dnie tabeli zakaził tak mocno, że można postawić diagnozę: życie w pierwszej lidze nie potrwa dłużej, niż do maja.
3. GKS Katowice za to, też po trupach, idzie do celu. Nie grają może jakoś zdecydowanie lepiej od innych, nie tworzą gigantycznej przewagi, nie stwarzają sobie mnóstwa okazji bramkowych. Załatwiają sprawę jednym gongiem. Oto liczba goli strzelonych przez GKS w ostatnich siedmiu meczach: 1, 2, 1, 1, 1, 1, 1. W żadnym meczu w obecnym sezonie nie zdobyli trzech bramek. A w końcu ich atak powinien razić, bo grają w nim Goncerz, Lebedyński i Sobków. Jeśli w takim stylu, bez zdjęcia zabezpieczeń z groźnie wyglądających strzelb, uda im się wejść do ekstraklasy – obiecujemy, że pojedziemy do Katowic i osobiście skosimy trawę na stadionie.
4. Dwa kolejne starcia to sinusoida emocji kibiców. Stal Mielec wzięła przykład z Legii w meczu z Realem. Przegrywała u siebie z GKS-em Tychy 0:2, czym szczególnie się nie przejęła, bo w kwadrans zapakowała rywalom trzy gole. Z tym, że tu przestała brać sobie Legię za autorytet, bo zwycięstwo dowiozła do ostatniego gwizdka. Przejażdżkę rollercoasterem zafundowali kibicom także gracze Chojniczanki i Wigier. Raz wygrywała pierwsza ekipa, raz druga, ale bardziej zdecydowani byli gospodarze i wygrali 3:2, wskakując na pozycję wicelidera.
5. Zaskoczyła nas Miedź, która pokazała, że nie samym Forsellem Legnica żyje. Pokonanie czterema bramki Pogoni Siedlce na wyjeździe, gdy żadnej z nich nie zdobył lider strzelców, fiu, fiu. A kiedy Pogoń przegrywa u siebie, to znak, że coś się dzieje, bo ostatnie pięć meczów wyłącznie wygrywała. Legniczanie są już tylko jedną pozycję od pudła i wyrwali się z peletonu w środku tabeli, który maksymalnie się spłaszczył. Ósme i piętnaste (czyli pierwsze w strefie spadkowej) miejsce dzielą dwa punkty. Ale w końcu nadchodzi zima, a cokolwiek powiedzieć, w kupie cieplej.
***
Tabela po 16. kolejce: