Adrian Paluchowski w długiej rozmowie z Weszło opowiada o braku umiejętności współpracy z Robertem Lewandowskim, różnicach między sobą i napastnikiem Bayernu, niezrozumieniu decyzji Jana Urbana o odsunięciu go od składu, specyficznym chrzcie w Legii, obietnicach Ryszarda Wieczorka, skreśleniu w Niecieczy, studiach i wielu innych tematach. Zapraszamy.
Jakiego masz teraz dilera?
Dilera? Nie mam żadnego. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.
Nie domyślasz się o co chodzi?
Szczerze powiedziawszy, to nie mam pojęcia, ale powiedz. Już się boję…
Pytam, bo podobno, po meczu Legii z Zagłębiem, w którym strzeliłeś hat-tricka, twoja mama żartobliwie poleciła ci, żebyś zmienił dilera…
Grubsza sprawa. Nie potrafię sobie odtworzyć tej rozmowy w głowie, ale może coś takiego było. Na pewno po Zagłębiu telefon rozgrzewał się do czerwoności. SMS-y, nagrania, rozmowy. Dużo było żartów.
Od zawsze masz dobry kontakt z mamą, bo jeśli to prawda, to takie żarty bardziej kumpelskie niż rodzicielskie?
Nie miałem nigdy problemów z rozmowami z mamą. No, chyba, że chodziło o piłkę. To już inna sprawa. Zawsze odwodziła mnie od każdego kontaktu z piłką. Od małego powtarzała:
– Odpuść sobie. Nic z tego nie będzie. Lepiej się ucz, bo tak zagwarantujesz sobie przyszłość.
Oczywiście jej nie słuchałem. Najważniejsza była dla niej szkoła, a dla mnie piłka, ale żeby nie było, to znalazłem kompromis między nauką i piłką. Mam wykształcenie wyższe, czyli spełniłem jej oczekiwania, a do tego zawodowo kopię piłkę, nie zaniedbując swoich marzeń. Zresztą, mamie z czasem przeszło.
Wrócimy jeszcze do tego meczu, ale cofnijmy się do początków. Najpierw była Agrykola Warszawa, gdzie jako juniorzy sporo wygrywaliście, ale niewielu z tamtej ekipy zaistniało w poważnej piłce…
Zdobyliśmy kilka razy mistrzostwo Mazowsza. To była niezła paczka, ale większej kariery nikt nie zrobił. Oprócz mnie, na poważnym poziomie rozgrywkowym przez chwilę był Wojtek Wocial, z którym byłem w Legii, ale to był stosunkowo krótki okres. Później zahaczył jeszcze o Pogoń Siedlce, Znicz Pruszków i kilka mniejszych klubów. No i był jeszcze Rafał Kosiec, który niestety miał wypadek. Głośna sprawa. Szkoda go. I to chyba tyle. Dwóch bliźniaków z Agrykoli grało gdzieś tam na Słowacji, ale to nawet nie była chyba pierwsza liga.
Sprawa Rafała Kośća, który doznał tragicznego wypadku jest dość głośna. Cała piłkarska Polska się z nim solidaryzuje w wielu akcjach.
Mamy cały czas kontakt. Nie wolno byłoby zrywać relacji. Trochę się przecież znaliśmy. Regularnie dowiaduje się, co tam u niego. Trzyma się mocno. Kibicuje mu.
Później była fuzja Agrykoli z Deltą i twoje przejście do rezerw Legii.
Fuzja tylko naszego rocznika ’87. Nie jako cały klub. Połączenie na ostatni rok juniorski, by grać w IV lidze jako Delta. A potem faktycznie rezerwy Legii, czyli krok do spełnienia kolejnego marzenia, czyli zagrania w koszulce z „L” na piersi.
Zawsze kibicowałeś Legii?
Było mi do niej najbliżej. Mieszkałem w Śródmieściu, a Agrykola jest właściwie 200 metrów od Legii. Nie mogłem inaczej wybrać preferencji związanych z ulubionym klubem.
W rezerwach Legii spotkałeś Roberta Lewandowskiego. Jak go wspominasz z tamtego okresu?
Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, bo później jeszcze nasze drogi stykały się w Zniczu. Byliśmy po prostu kolegami z drużyny. Nie jakimiś bliskimi, ale graliśmy na tej samej pozycji, więc ćwiczyliśmy razem niektóre elementy gry. Łączyło nas za to, co innego. Obaj strzelaliśmy mało bramek. W trzecioligowych rezerwach nie szło nam najlepiej. Obaj mieliśmy po dwa trafienia na koncie. Nie byliśmy zbyt bramkostrzelni, co teraz śmiesznie brzmiałoby przy nazwisku Lewego.
Tworzyliście duet?
Zdarzało się, ale przeważnie grał jeden albo drugi, ewentualnie, któryś z nas był przesuwany do drugiej linii. W Legii było, jak było. Szło nam raczej słabo, ale to raczej indywidualnie. Co innego w Pruszkowie, gdzie Robert miał już status gwiazdy, a ja przyszedłem trochę później. Początkowo Jacek Grembocki przymierzał nas do grania razem. Uważał, że może to się ciekawie połączyć i przynieść korzyści dla Znicza. Było kilka prób, po których szkoleniowiec przyszedł do nas i powiedział:
– Będziecie grali jednak oddzielnie, bo jak gracie razem, to idzie wam naprawdę słabo.
Z czego wynikało to, że wam nie szło?
Zdaje się, że byliśmy zbyt podobnymi typami napastników, żebyśmy mogli grać skutecznie w duecie i uzupełniać się.
Do teraz dużo osób związanych ze stołecznym zespołem pluje sobie w brodę, że wtedy się na nim nie poznano…
Nie powiem, że się na nim nie poznano. Jemu po prostu pod koniec kontraktu przydarzyła się kontuzja, zerwanie więzadeł i po tym nie przedłużono z nim umowy. Najwyraźniej uznano, że po urazie nie będzie prezentował wysokiego poziomu, tym bardziej, że – tak jak już wspomniałem – ani mi, ani jemu nie wychodziło strzelanie bramek dla rezerw Legii. To właśnie m.in. w konsekwencji naszej słabej dyspozycji spadliśmy przecież z III do IV ligi. Nie zapowiadał się wtedy tak świetnie. Od prezesa Znicza wiem, że jak przychodził do Pruszkowa, wyglądał fatalnie pod względem fizycznym. Śmiali się tam, że przewracał się od lewej do prawej, bo nie mógł utrzymać się na nogach. Mimo to dostał szansę. Grał, grał i grał, czy mu szło dobrze czy źle. Aż się odbudował.
Była już wtedy jakaś różnica między tobą i nim?
W Legii właściwie żadnej. Mieliśmy tyle samo bramek, prezentowaliśmy się bardzo podobnie na boisku i dawaliśmy porównywalnie dużo zespołowi. W Zniczu to się zmieniło, bo on strzelał gola za golem i był gwiazdą I ligi, a ja siedziałem na ławce.
Po sezonie Lewandowski zwolnił ci miejsce i chyba to była najlepsza runda w twojej karierze. 10 goli w 19 meczach.
Na poziomie I ligi to faktycznie najlepsza runda. Dostałem szansę regularnej gry w mocnym klubie, grającym ofensywny i ciekawy futbol. Dochodziłem do wielu sytuacji i efekty było widać. 10 bramek w jednej rundzie to ładny wynik. Lewandowski miał w tym samym okresie czasowym w Zniczu rok wcześniej 9 bramek, także wszystko wyglądało z mojej perspektywy super. Po zakończeniu rundy jesiennej wróciłem z wypożyczenia do na Łazienkowską.
Warto było wtedy odchodzić?
Wtedy nie zastanawiałem się nawet przez chwilę. Czułem się pewnie. W Legii mnie chcieli, a ja chciałem do Legii. Zresztą nie było wyboru. Mogłem zadebiutować w Ekstraklasie w klubie, któremu kibicowałem od dziecka. Nie było refleksji. Nie żałuję tej decyzji. Trenowanie z pierwszą drużyną, możliwość bycia członkiem tego zespołu, to wszystko niezapomniane.
Nie przeszkadzało ci, że do tej pory grałeś wszystko po 90 minut, a tutaj musiałeś pogodzić się z rolą rezerwowego?
Dostawałem szanse z ławki i to mi wystarczyło, bo każda minuta na boisku w Ekstraklasie, w drużynie, która była wtedy wiceliderem całej ligi, była dla mnie ważną lekcją. A pod koniec dostałem nawet bonus, bo Chinyama złapał kontuzję i mogłem pograć w pierwszym składzie. Trzy ostatnie spotkania wybiegałem w pierwszej „11” i prezentowałem się naprawdę dobrze, bo strzeliłem dwa gole z Polonią Bytom i dołożyłem asystę z Ruchem.
Skoro już przy temacie, to słyszałem coś ciekawego o chrzcie przy wejściu do zespołu…
(śmiech) No… a co konkretnie?
Czekam aż ty mi powiesz.
W moim przypadku jakichś ciekawostek spektakularnych nie było. Moim ojcem chrzestnym został Piotrek Włodarczyk. Było wesoło. Szatnia żyła tymi chrztami, bo można było się pośmiać i poszydzić z nowego.
Odświeżę ci pamięć. Podrywanie gumowej lalki…
A tak! Było coś takiego. Ale czy to ja? Wydaje mi się, że Maciek Korzym na pewno, a możliwe, że ja też, tylko byłem tak zestresowany, że aż nie pamiętam. Chodziło o to, że trzeba było zagadać do gumowej lalki, zatańczyć z nią, pocałować, a potem podrywać naszego skauta… Marka Jóźwiaka. Kurczę, mogłem to robić, bo klapsy od drużyny i ojcostwo Piotrka na pewno było. Tego się nie zapomina, bo odczuwa się fizycznie.
Twój rywal Takesure Chinyama uczył was szatni tańca, bo na meczach, to jego ulubiona cieszynka?
Nie musiał, ale fajny człowiek z niego był. Wesołek. Zresztą cała zagraniczna gwardia była mega sympatyczna. Ciągle uśmiechnięci.
Byłeś zmiennikiem Chinyamy, który był w dużym gazie. Można się było coś od niego nauczyć?
W tamtym sezonie miał nawet króla strzelców razem z Pawłem Brożkiem. Wszystko mu wchodziło. Wyciągnąłem od niego parę rzeczy. Świetnie się przepychał. Nie było na niego kozaka wśród obrońców w lidze. Imponowała mi też jego łatwość w dochodzeniu do sytuacji. Pamiętam mecz, w którym wszedł za mnie na ostatnie 15-20 minut i walnął dwie bramki, które dały mu króla strzelców, a ja przez cały mecz nawet nie doszedłem do tylu sytuacji.
W następny sezon wszedłeś już bliżej pierwszej „11”. Gole w sparingach, w eliminacjach do europejskich pucharów i feralny mecz z Zagłębiem, a potem ławka. Dlaczego?
Nie wiem. Mogę postawić takie samo pytanie. Dlaczego? Zawsze kiedy myślę o tamtym okresie, to przychodzi mi na myśl tylko jedno słowo i znak zapytania. Wiesz już jakie. Byłem najlepszym strzelcem Legii w przedsezonowych sparingach, w meczu eliminacji do Pucharu UEFA zacząłem od gola, a inauguracji ligi nie mogłem mieć lepszej, bo niewiele jest rzeczy bardziej wartościowych dla napastnika niż hat-trick przy wyniku 4:1 dla twojego zespołu. Trochę mnie to załamało, bo skoro strzelam, to dlaczego siedzę. Może nie powianiem strzelać i wtedy bym grał?
Rozmawiałeś z Janem Urbanem o twojej sytuacji?
Nie odważyłem się pójść na rozmowę, ale jestem wdzięczny sztabowi szkoleniowemu za szczerość. To chociaż tyle. Dostałem jasną informację, że muszę iść na wypożyczenie, bo grali będą inni.
Nie miałeś pretensji?
Miałem, ale ich nie uzewnętrzniałem. Byłem młody, bardzo ambitny trudno było mi przegryźć tę pigułkę. Teraz widzę, że trener mógł sądzić, że nie jestem jeszcze wystarczająco silny psychicznie, by podołać wyzwaniu strzelania goli dla Legii. Nie miał jednak pewności. Ja mam świadomość tego, że szansę, którą mi dał wykorzystałem maksymalnie. Liczby mówią same za siebie. Inna sprawa, jak widział to Urban.
Rywalizacja też nie była jakaś wielka.
Ja, grając końcówki, byłem najlepszym strzelcem Legii. O czymś to świadczy. Był jeszcze Marcin Mięciel, który był bardziej doświadczony i to on dostawał najwięcej szans, mimo tego, że nie strzelał zbyt regularnie.
W okresie przygotowawczym też strzelałeś najwięcej. Przygotowywano cię na grę w pierwszej jedenastce?
Wygrałem rywalizację z Marcinem, dlatego też grałem w eliminacjach do Pucharu UEFA i w meczu z Zagłębiem. Trener Urban latem dał mi jasno do zrozumienia, że jestem jego pierwszym wyborem. Po meczu z Zagłębiem najwyraźniej zmienił swój pogląd. Może zaprezentowałem się zbyt słabo?
Dlaczego w Piaście, gdzie poszedłeś na wypożyczenia zupełnie ci nie poszło?
Dariusz Fornalak widział mnie na skrzydle, gdzie nie wyglądało to w moim wykonaniu zbyt dobrze. Brakowało mi czegoś, żeby skutecznie zmienić swoją pozycję z typowej dziewiątki na skrzydłowego, który ma inne zadania. Po trzech kolejkach Fornalak stracił pracę. Przyszedł nowy szkoleniowiec, u którego było jeszcze gorzej, bo już nawet nie wychodziłem na tym skrzydle, a po prostu jako rezerwowy.
Tam na pozycji napastnika przegrywałeś rywalizację z Sebastianem Olszarem.
Początkowo tak, ale przyszedł Ryszard Wieczorek i to się miało zmienić. Zawołał nas i powiedział:
– Mam na was pomysł. Będziecie grali razem. Zagramy na dwójkę napastników.
Pomyślałem, że może jeszcze będzie dobrze, ale na słowach się skończyło. Pomysł nie wypalił już na starcie, bo trener nawet nie zaczął go wdrażać w życie. Grał tylko Sebastian.
W ogóle tam była taka sprawa, że jeśli nie zagrasz w meczu przynajmniej 45 minut, Piast musi płacić 7,5 tys. zł.
Wypożyczenie było bezpłatne, ale był warunek, że jeśli nie będę grał przynajmniej tych 45 minut w meczu, Piast będzie musiał płacić Legii 7,5 tysiąca złotych. Gdybym grał cały czas, wszystko byłoby darmowe, ale że tak się nie stało, to Piast musiał trochę Legii zapłacić.
Jak piłkarzowi funkcjonuje się w zespole z taką świadomością?
Były podśmiechujki w szatni po tym, jak to wyszło na jaw. Chłopaki trochę mi docinali, ale nie odczułem tego jakoś nieprzyjemnie. Nie było niechęci ze strony sztabu szkoleniowego. To jakaś tam umowa między klubami. Gdyby komuś w Piaście naprawdę zależało, żeby tych pieniędzy nie płacić, to grałbym cały czas. Czy bym biegał, stał czy leżał, oni i tak by mnie wystawiali, byle tylko uniknąć zapłaty. A jeśli nie grałem, to raczej było im to obojętne.
Po Piaście była I liga i Bogdanka Łęczna, ale tam było już bardzo przeciętnie. Nie odnalazłeś się w realiach I ligi?
Tam były problemy z pomocnikami. Grałem na prawym skrzydle, na rozgrywającym, na lewym skrzydle. Rzucali mnie po wszystkich rejonach boiska, tylko nie na szpicę, czyli znów nie dane mi było grać na swojej nominalnej pozycji. W juniorach i Legii miałem zresztą łatkę napastnika, który potrafi grać na kilku pozycjach, więc zawsze jak był problem z ofensywną pozycją w pomocy, to ustawiano tam mnie. I wtedy było dokładnie tak samo, więc sytuacji do strzelania goli było dużo mniej.
Przyczyną niepowodzeń w Gliwicach i Łęcznej jest fakt, że byłeś rzucany na różne pozycje?
W Bogdance możliwe, że tak, ale w Piaście poszło o wizję trenera Wieczorka, bo w mniej byłem rezerwowym napastnikiem. Myślę, że w obu tych przypadkach bardziej chodzi o zaufanie. Ja potrzebuje, mieć świadomość, że sztab mi ufa. Na dżokera się nie nadaje, choć w Termalice trochę temu zaprzeczyłem, bo kilka ważnych goli z ławki strzeliłem, ale to wyjątek potwierdzający regułę. Jak nie mam konkurencji, to strzelam dużo. Tak było np. w Zniczu po odejściu Lewego.
Co takiego jest w Pruszkowie, że prawie zawsze idzie ci tam świetnie?
Komfort psychiczny. Ludzie mnie tam znają i wiedzą, że przy odpowiednim spokoju jestem w stanie zagwarantować ponad 10 bramek w sezonie. Grając dla Znicza w II lidze sporo się nastrzelałem. Niby zrobiłem krok w tył, ale potem w pół roku poszedłem o dwa kroki w przód z Termaliką, gdzie czułem się dobrze. Tam długo było dość normalnie. Jak byłem w dobrej formie, to grałem. Jak nie, to nie dostawałem szans. Pomogłem drużynie dostać się do Ekstraklasy, strzeliłem kilka istotnych goli w I lidze.
No ale w elicie się nie utrzymałeś. Dlaczego?
W sparingach było dobrze. Z Piastem w pierwszym meczu poprzedniego sezonu wyszedłem w pierwszym składzie, a potem nagle przestałem dostawać szanse. Zmieniła się polityka klubu. Uznano, że z tym składem nic się nie zwojuje i trzeba kupić nowych piłkarzy. Ktoś musiał zrobić im miejsce na liście zgłoszeniowej. Na początku padło na kilku innych. Taki Dawid Abramowicz podpisał kontrakt w lipcu, a w sierpniu musiał go już rozwiązać. Takie tam działy się takie rzeczy. Później ja też znalazłem się w grupie do skreślenia. Miałem wybór: zostać, zarabiać i grać w okręgówce lub szukać nowego klubu. Wybrałem mądrze.
Decyzją Piotra Mandrysza musiałeś odejść?
Nie do końca. Trener dostał sygnał z góry, że na tego już nie stawiamy. Na moje miejsce przyszedł Martin Juhar. Nie sprawdził się, jak chyba większość tych, którzy przyszli w tamtym czasie. Ja trafiłem do Sosnowca, w ostatni dzień okna transferowego. Kuba Arak i Michał Fidziukiewicz byli tam w dużym gazie, więc nie mogłem z dnia na dzień wypchnąć ich ze składu. Byłem ich zmiennikiem, a w Pucharze Polski grałem regularnie. A teraz znowu Pruszków. Odbudowuje się, jak to zawsze tutaj.
Wiesz, że masz łatkę trochę zmarnowanego talentu?
Wielu było takich. Trafialiśmy do dużych klubów, Legii, Lecha czy Wisły i czasami nie udawało się przebić. Raz ktoś coś strzeli i od razu wielki talent, a później przestaje trafiać i wszyscy mówią, że zmarnował karierę. I kolejny, kolejny i jeszcze kolejny. Takich chłopaków jest na pęczki. Czy każdego z nich trzeba od razu nazywać talentem? Nie jestem przekonany. Ja sam nie czuję się zmarnowanym talentem, ale myślę, że mogłem zajść wyżej. Zabrakło trochę umiejętności i trochę szczęścia.
Podobno myślisz o tym, co będziesz robił po karierze. Skończyłeś studia.
Dość dawno już. Studia na kierunku turystyka, ale nie wiem, czy jest to kierunek, w którym będę robił po zakończeniu kariery. Raczej nie. Pomysłu na siebie po karierze na razie nie mam, ale to przyjdzie z czasem.
Rozmawiał Jan Mazurek
fot. FotoPyk