Jest w pierwszej lidze klub, który stanowi dla nas zagadkę. To znaczy jest takich kilka, ale ta frapuje nas od dłuższego czasu. GKS Tychy. Gdyby o awansie decydowały nie punkty a głośniej lub ciszej zdradzane aspiracje, zapewne już jakiś czas temu mielibyśmy w tym śląskim mieście Ekstraklasę. A jak przychodzi co do czego i trzeba pewne rzeczy udowodnić na boisku, to zawsze kończy się to tak samo – jest lipa.
Przypomnijmy sezon 2014/15. W poprzednim drużyna zajęła dopiero 13. miejsce, co było o tyle rozczarowujące, że jeszcze we wcześniejszym, gdy ekipę prowadził Piotr Mandrysz, do awansu zabrakło ledwie 9 punktów. Misję poprawienia tego wyniku powierzono Przemysławowi Cecherzowi, którego notowania na giełdzie trenerów w tamtym czasie stały dość wysoko. Władze rozmyśliły się już pod koniec października, ekipę na kilka meczów przejął Tomasz Wolak, ale ostatecznie zatrudniono Tomasza Hajtę. Przejął zespół w grudniu, gdy ten był na 16. miejscu, zrobiono w zimowym okienku kilka ciekawych transferów. I co? Dalej 16. miejsce. Ale tylko dlatego, ze z ligi wycofała się Flota.
Zamiast walki o awans, spadek. A nowy, bardzo ładny stadion praktycznie gotowy.
I właśnie ten obiekt wciąż pozostaje bodaj jedynym pomostem, który łączy Tychy z poważną piłką. No i zapełniający go w miarę możliwości kibice – przypomnijmy, że nawet na mecz II ligi potrafiło przyjść kilkanaście tysięcy fanów.
Jeśli chodzi o sport, to jeszcze niedawno można było chwalić się w miarę szybkim ogarnięciem się po spadku, wszak czasami nawet dość mocne kluby mają w takiej sytuacji problemy z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości (patrz: Podbeskidzie teraz). Lepsze były tylko ekipy Stali Mielec i Znicza Pruszków. Kamil Kiereś posprzątał bałagan po poprzednikach, poukładał tę drużynę i zrealizował cel.
Jaki jest były trener GKS-u Bełchatów, każdy widzi. Kiedyś wydawało nam się, że nigdy nie znajdzie w miarę fajnej pracy poza wspomnianym klubem, będzie po prostu do niego wracał po urlopach poprzedzonych serią słabszych wyników. Ale nas trochę zaskoczył. Delikatnie rzecz ujmując, nie jest to najbardziej charyzmatyczny ze szkoleniowców, mocna szatnia potrafi wejść mu na głowę (np. ta GKS-u Bełchatów wiosną przy spadku, szkło było tłuczone). Ale gdy udaje mu się przekonać piłkarzy do swoich metod, to jakoś idzie, a momentami potrafi iść nawet bardzo dobrze.
I jeszcze niedawno wydawało się, że tak to wygląda w Tychach. GKS-u raczej nikt nie traktował jak typowego beniaminka. Porażkę w Pucharze Polski z Olimpią Zambrów, dla której sukcesem było samo przystąpienie do tego meczu, potraktowano z przymrużeniem oka. Nie zrobiono wielu transferów, ale sprowadzenie Świerczoka, Kuby Kowalskiego i Filipa Areziny, który kilka tygodni wcześniej wystąpił w meczu przeciwko Legii w kwalifikacjach LM i otarł się o reprezentację Bośni i Hercegowiny, to solidne wzmocnienia. Początek nie był najgorszy, po wpadce na inaugurację, GKS nie przegrał żadnego z kolejnych siedmiu spotkań, przy czym tylko dwa wygrał.
Wydawało się, że to powolne wrzucanie wyższego biegu, tymczasem nastąpiła redukcja. Po czterech porażkach z rzędu drużyna wylądowała na 15. miejscu. Piętnaście punktów straty do lidera i cztery przewagi na ostatnią drużyną.
Klasyk, do którego nawiązujemy w tytule
W związku z tym zza kierownicy wyrzucono Kamila Kieresia.
Znając życie, w jego miejsce przyjdzie trener z nazwiskiem (mówi się o Szatałowie), ale patrząc bardziej holistycznie, mamy wątpliwości, czy to akurat osoba szkoleniowca jest tu głównym problemem. Oby nie trzeba było kolejnego spadku, by poznać odpowiedź.
Fot. FotoPyK