– Mieliśmy taki przypadek, że długo remisowaliśmy 0:0 na wyjeździe, a ponieważ miejscowy zespół musi wygrywać, zaczęli rzucać kamieniami w mojego bramkarza, który był 19-krotnym reprezentantem Ghany. Trafili go w głowę, krew się leje, zaczęli rzucać w nas, to uciekamy na środek boiska. Sędzia podchodzi i mówi: „Słuchajcie, muszę kończyć, schodzicie – zobaczcie, może się stać nieszczęście. Ja opiszę to w protokole, macie walkower 3:0”, czyli na wyjazd świetny wynik. Zeszliśmy, przyjechaliśmy do Lagos. Po dwóch dniach komisja i okazuje się, że sędzia napisał, że tak nas namawiał na granie dalej, a myśmy nie chcieli i dlatego 3:0 dla tamtych. Na każdym kroku to samo – mówi Czesław Boguszewicz, jeden z autorów największego sukcesu Arki Gdynia, czyli Pucharu Polski. W rozmowie z z nami opowiada o tym triumfie, swojej pracy w Finlandii oraz Afryce i niedawnej teraźniejszości Arki, kiedy klub spadał z ligi i zatrudniał wagony marnej jakości obcokrajowców. Zapraszamy!
Jest pan optymistą jeśli chodzi o Arkę w Pucharze Polski? Może powtórzyć pański wynik z 1979 roku?
Jest faktycznie sprzyjająca sytuacja, tak się wszystko przeczyściło we wcześniejszych fazach, że dużo zespołów ekstraklasowych poodpadało. Też może i szkoda, że los skojarzył nawet dwie pierwszoligowe drużyny, ale to już nie zmartwienie Arki. Myślę, że przeszkodę w postaci Bytovii żółto-niebiescy przeskoczą, oczywiście przy maksymalnym zaangażowaniu i odpowiednim nastawieniu. Arka jest mocnym zespołem, bardzo dobrze rozpoczęli po awansie, z dużym przytupem i bramkostrzelnie. Nie myślę, że to był rozpęd pierwszoligowy, po prostu Niciński ma w swoich szeregach doświadczonych zawodników z charakterem. Może mały dołeczek teraz przyszedł, ale kapitał mamy taki, że zostajemy w górze tabeli.
Jest coś co łączy, a może różni te dwa zespoły – dzisiejszy i pański?
Myślę, że różnimy się tym, że wówczas mieliśmy 20 zawodników na bardzo zbliżonym wysokim poziomie. Czy wchodził dziewiętnasty czy dwudziesty, to naprawdę dawał jakość i był wartościowym dublerem. Dziś, patrząc na nasz zespół, trochę mi tego brakuje, a wtedy to był nasz kapitał. To plus rodzinna atmosfera.
Czytałem o paczce kumpli.
Kolegowaliśmy się, ale patrzyliśmy też na siebie z dużym szacunkiem. Myślę, że teraz jest podobnie. Wtedy jeszcze znaliśmy się z wszystkimi działaczami, oni byli bardzo blisko nas, a było ich kilkudziesięciu. Wówczas wiele firm, szczególnie morskich, wspierało nasz klub i każda z nich, która łożyła pieniądze, posiadała swoich przedstawicieli w zarządzie klubu. Cały ten kolektyw, również przy moim udziale, stworzył kapitalny organizm, który doprowadził nasz zespół do pokonania mistrza Polski w finale pucharu.
Przed kontuzją, która skończyła panu karierę w wieku 27 lat, grał pan w Arce. Ta trenerka to było takie miękkie lądowanie?
Wyjechałem ze Słupska jako 16-latek do pierwszoligowej Pogoni, gdzie zadebiutowałem w lidze w wieku siedemnastu lat. To był jak na – tamte i nie tylko – czasy, duży ewenement. Blisko 10 lat grałem w Szczecinie, ale jednocześnie ukończyłem technikum mechaniczne i studia stacjonarne. Najpierw była to Wyższa Szkoła Pedagogiczna, wydział WF-u, potem przekształcona na AWF. Tak się złożyło, że tuż przed kontuzją obroniłem pracę magisterską i między innymi dlatego znalazłem się w Gdyni, gdyż chciałem iść za ciosem i zrobić specjalizację trenera piłki nożnej. W Szczecinie wydziału trenerskiego nie było, był za to choćby w Poznaniu, Warszawie, Katowicach czy Gdańsku. Wówczas bardzo zabiegał o mnie Lech Poznań, byłem wtedy reprezentantem Polski i jeden mecz towarzyski sprawił, że moje plany całkowicie się zmieniły. Miałem już złożone papiery na AWF-ie w Poznaniu i byłem po rozmowach z Lechem. Ten mecz odbywał się w Siedlcach, Polska “B”– Finlandia “B”, trenerem Ryszard Kulesza. Z Arki spotkałem tam między innymi Kupcewicza, Kwiatkowskiego, Żemojtela, wygraliśmy 11:0, żal było tych Finów tak zlać, ale cóż, taka różnica poziomów. Zostaliśmy tam na noc, następnego dnia się rozjeżdżaliśmy. Arka była tuż po awansie do pierwszej ligi i nasze wieczone rozmowy z kolegami z Arki zmieniły moje plany. Bilet powrotny do Szczecina przebukowałem na Gdynię. W klubie dogadaliśmy się bardzo szybko. Papiery z AWF Poznań przeniosłem na AWF Gdańsk, gdzie pod okiem profesora Przybylskiego zdobyłem papiery trenerskie, które pozwalały prowadzić kluby ligowe. W czerwcu tego roku minęło dokładnie 40 lat od mojego przyjazdu do Gdyni i Arki.
Jak doszło do kontuzji oka?
Tego dnia mocno padał deszcz, trener Pekowski mówi: „Zachowajmy główną murawę, idziemy na górę”. Tam był piaszczysty plac z bramkami, przed rozpoczęciem treningu bawiliśmy się piłkami, robiliśmy rozruch, wymienialiśmy podania, ktoś strzelał, ktoś żonglował. Ja podnosiłem leżącą obok bramki piłkę, jeden z kibiców stojących przy barierce okalającej trybuny stadionu coś do mnie powiedział, podniosłem głowę w jego kierunku, w tym momencie kolega uderzał na siłę na bramkę, piłka mokra, ciężka jak cholera, zeszła mu paskudnie i z kilku metrów trafiła mnie w twarz. Nie widziałem tego strzału i nie zdążyłem zamknąć oka. Salto w tył i nokaut. Po chwili próbowałem otworzyć oko – nie widzę, więc karetka i w dresach jedziemy do szpitala. W sumie przez dwa pełne miesiące byłem w czterech szpitalach. Zabiegi laserowe i inne uratowały mi oko, jednak dziura w jego centrum pozostała i widoczność została ograniczona.
Jak jest dziś z pańskim wzrokiem?
Drugie oko na tyle się zaadaptowało, przejęło rolę obu, że żyję z tym prawie normalnie już od 39 lat. Piszę, czytam, jeżdżę samochodem, doszedłem do siebie fizycznie i psychicznie. To był przecież szok, byłem w reprezentacji Polski trenera Jacka Gmocha z wielką szansą na wyjazd do Argentyny, na mundial w 1978, a tu w ułamku sekundy koniec kariery.
Ale to też dobre, że przeciwstawił się pan losowi, bo postawił na edukację i koniec kariery nie był końcem świata. Dziś wielu piłkarzy raczej ma to gdzieś, a potem przychodzi kontuzja i jest różnie.
Kończyłem karierę w młodym wieku 27 lat, ale i tak miałem 220 meczów rozegranych w pierwszej lidze i byłem w reprezentacji kraju, więc teraz to byłyby duże pieniądze. Wtedy też dobrze żyliśmy, kupiłem samochód, mieszkanie, ale to w zasadzie wszystko. Miałem na tyle zaparcia i ambicji, by skończyć studia dzienne grając zawodowo w piłkę.
W meczu ćwierćfinałowym, jeszcze jako drugi trener, wpadł pan na pomysł, żeby w karnych Czyżniewski zmienił Żemojtela?
Tak, po dogrywce było 2:2 i wygraliśmy w karnych. Czyżniewski po prostu w mojej opinii miał lepszy instynkt do jedenastek i to też była według mnie super zagrywka psychologiczna wobec przeciwnika, że wchodzi do bramki świetny specjalista, tylko na jedenastki. Ostatecznie to wyszło i wygraliśmy. Podobnie postąpiłem przed finałem w Lublinie, choć wtedy moja zagrywka wyszła z czegoś innego. W ostatnim meczu ligowym, cztery dni przed finałem, Czyżyk bronił w Warszawie z Legią świetnie, ale miał poniekąd pecha. Myśmy pojechali do Lublina, a on musiał wrócić do Gdyni, bo zdawał maturę. Przyjechał po maturze taksówką do Lublina o trzeciej nad ranem, przed meczem wypuściłem ich obu na rozgrzewkę i mówię sobie, że z boku popatrzę czy Andrzej nie jest za mocno senny. Ostatecznie postawiłem na Włodka Żemojtela, który świetnie bronił w final.
Czyżniewski był pewnie mocno rozczarowany.
Andrzej miał do mnie pretensje przez następnych kilkadziesiąt lat, podkreślał to w wielu sytuacjach, że on miał bronić, a bronił Żemojtel. Nie rozumiał jednego, że Włodek grał świetnie i że zdobyliśmy Puchar Polski. Zostawmy to gdybanie, Andrzeja nie ma, odszedł, więc nie będziemy dyskutować bez drugiej strony.
Na mecz z Wisłą wypadł za to Korynt?
Korynt był z nami w Lublinie, ale sam mecz oglądał w hotelu w TV, zachorował i miał wysoką temperaturę – 39 stopni. Poza tym też mieliśmy problemy w trakcie meczu, bo z kontuzją zszedł Jurek Zawiślan i Andrzej Bikiewicz, ale tak jak mówiłem, to był wyrównany zespół i kto nie wchodził na zmianę to dawał dużą wartość. Jak na tamte czasy, tempo meczu, poziom taktyczno-techniczny, drybling przy bardzo ciężkich warunkach atmosferycznych, bo padało cały dzień, był zdaniem kibiców i bezstronnych fachowców naprawdę wysoki.
To też zasługa Wisły, miała wtedy bardzo mocną paczkę.
O Jezus! Wielokrotny król strzelców Kmiecik, dwukrotny król strzelców Kapka, Nawałka, Szymanowski, Płaszewski, Wróbel i inni. To był aktualny mistrz Polski.
Powiedział pan wtedy po meczu, że drużyna była w pierwszej połowie zbyt zdenerwowana.
Tak faktycznie było, my mieliśmy taką zasadę – nie tylko grając u siebie – że każdy mecz jest do wygrania. Dlaczego mieliśmy jechać na wyjazd wiedząc, że nie ma dużej różnicy poziomów, ustawiać się za podwójną gardą i czasami próbować atakować? Kiedyś nowa Arka, już w Ekstraklasie, jechała do Polonii Bytom i rozmawialiśmy z trenerem, jak się ustawić. Doradzałem, że jedyna opcja to atak. Przypomniałem sobie wtedy nasz mecz z Polonią Bytom na wyjeździe, sprawdziłem go w internecie, 8. minuta Rysiu Kurzepa, w 19. Andrzej Dybicz – bum, bum i nim tamci się obudzili, było po meczu. Pojechaliśmy do Mielca kiedyś, tam Grzesiu Lato, Domarski, Kasperczak, Kukla – 4:1 wygraliśmy – naszą dewizą zawsze był atak.
Tak samo miało być z Wisłą, tylko to był taki ciężar gatunkowy, że mimo nastawienia „jedziemy, atakujemy!”, też musieliśmy sobie zdawać sprawę, że Wisła ma w przodzie ludzi, którzy w trójkę czy czwórkę nastrzelali 150 bramek w lidze. Straszna moc i to w podświadomości zostało, zaczęliśmy zbyt zachowawczo. Natomiast w drugiej połowie, gdyby były lepsze warunki, to można by powiedzieć o koncercie grania z naszej strony, tak było dobrze i ofensywnie. Wisła po stracie drugiej bramki musiała atakować, a my mogliśmy ich dobić dwoma-trzema golami dalej grając ofensywnie, stwarzaliśmy bramkowe sytuacje.
Kluczowym ogniwem był chyba Janusz Kupcewicz?
Janusz grał bardzo dobrze. Był reżyserem, strategiem, który potrafił regulować tempo, utrzymać piłkę, przenieść ciężar gry. Miał rewelacyjne podanie i to coś jak Kaziu Deyna, patrzy na jedną stronę boiska, a podaje precyzyjnie w drugą. Jego brakiem była natomiast defensywa, koledzy musieli pracwać za niego i go wspomagać. Ale oprócz Janusza mieliśmy cholernie pracowitych i dobrze wyszkolonych technicznie oraz inteligentnych zawodników, nikt nie miał problemu z przyjęciem piłki i zagraniem zaskakującego, dokładnego podania na 40-50 metrów, lewą czy prawą nogą.
Mówi pan o ofensywnym stylu, może tego wyrachowana zabrakło w pucharach, wtedy w dwumeczu z Beroe Stara Zagora?
To była zupełnie inna bajka i historia, pierwszy taki mecz Arki, zabrakło doświadczenia – z areny międzynarodowej miał je jedynie Adaś Musiał, który przyszedł po mojej kontuzji na moją pozycję z Wisły Kraków, bardzo nam pomógł, niesamowicie się cieszył, że ten puchar zdobyliśmy grając przeciwko jego Wiśle. Natomiast pozostali – co tu dużo mówić, byliśmy międzynarodowymi żółtodziobami i przy tej otoczce zbyt mocno rosło ciśnienie. Bilety dawno sprzedane, więcej ludzi na stadion nie wejdzie, bo się po prostu nie zmieści. No i przyjeżdża to Beroe, fajnie zaczęliśmy, bramka, potem wyrównali, to my jeszcze dwie, ale ostatecznie skończyło się na 3:2 dla nas. Był duży niedosyt, wiedzieliśmy na co stać Bułgarów w domu, jak sędziowie tam kręcą. Był kiedyś taki słynny mecz Bułgaria – Polska, kiedy sędzia Lubańskiego wyrzucił z boiska za faul Bułgara właśnie na nim. Jak pojechaliśmy tam z Arką, to zrobili nam takie paskudne przyjęcie, że w dzisiejszych czasach zespół przyjezdny na pewno by nie przystąpił do meczu.
Nie było wody…
Ani się umyć, ani załatwić, bo hotel w remoncie i nie ma wody, jakby innego nie mogli nam przydzielić… Od razu nerwówka, rozdzwoniły się telefony, między innymi do ambasady. A jedzenie i picie? Jak dostaliśmy herbatę to zimną, bo przynosili po 45 minutach, obiad na 14.00 przynieśli po 15-tej. Na tamte czasy typowo bułgarskie zachowanie.
Kupcewicz wspominał kiedyś, jak przewodniczka stwierdziła tam na miejscu, że przy zwycięstwie nawet 3:0 w Gdyni, to i tak Bułgarzy wygraliby 4:0 gdyby trzeba było.
Tak by było na 100 procent. Oczywiście, nie znaczy to, że pojechaliśmy tam z opuszczonymi głowami, wiedzieliśmy, że będzie trudno, ale obie bramki… Mogli strzelić inne, ale te co trafili, to obydwu sędzia nie powinien uznać. Jedna z trzymetrowego spalonego, drugą zagrał sobie ręką na woleja i uderzył z powietrza do bramki z paru metrów. Przykre doświadczenie, ale co zrobić, widocznie na więcej nas nie było wówczas stać.
Było trochę rozczarowanie, że nie zagraliście z bardziej renomowanym rywalem? Jak na przykład Lechia z Juventusem, zresztą Stara Dama czekała w kolejnej rundzie.
Tak, potem Beroe z Juventusem odpadło. Bardzo chcieliśmy przeciwnika z zachodu, byliśmy wtedy na obozie w Niemczech, NRD. Losowanie o 12:00, nasłuchiwaliśmy i czekaliśmy na wiadomość, bo to nie jak teraz w telewizji, tylko w radiu. Jak przyszło info, że Beroe to wszyscy mocno westchnęli – łeee… Chcieliśmy się zmierzyć z kimś naprawdę mocnym, sprawdzić o ile byliśmy się różnili poziomem. A z takimi demoludami to z góry wiedzieliśmy, że nie decydują umiejętności. Wówczas zachodnią piłkę uważało się za najlepszą, człowiek jak widział w TV 20-30 sekund skrótów z Anglii, to podziwiał i się cieszył.
To by była też szansa napisania pięknej historii, ten dwumecz Lechii jest do dziś wspominany, mimo wysokiej porażki na wyjeździe.
Mają co wspominać, tamten Juventus to była potęga, co za zawodnicy! Lechia miała szczęście, mogli się skonfrontować, zobaczyć jaka jest różnica, ale też jestem pewny, że tak jak i nam, zabrakło jej międzynarodowego ogrania.
Nie ma pan wrażenia, że Puchar Polski wtedy miał większą rangę?
Docenialiśmy go jako zawodnicy i trenerzy, na mecze ćwierćfinałowe, półfinałowe i finał, to komplet był zapewniony. Na finał do Lublina kawał drogi, a kibice i tak pojechali za nami, cała trybuna zajęta mimo lejącego deszczu. Teraz PZPN wiele robi, żeby znów ta ranga była, finał jest na Stadionie Narodowym i super, są też porządne gratyfikacje. Wtedy też były, ale dziecinnie śmieszne. Oczywiście, klub stanął na wysokości zadania i dostaliśmy premie, miasto się też dołożyło i urząd wojewódzki. Natomiast z PZPN oprócz medali, dostaliśmy zegarki niemieckie z NRD, RUHLA po pięć marek NRD-owskich, czyli dziś 15-20 zł na rynku. Nie było o to jednak żalu, takie były czasy.
Wyobrażam sobie, że dziś 28-letni trener z Pucharem Polski ma dużo ofert. Jak było wtedy, dlaczego nie poszedł pan gdzieś wyżej w kraju, a wyjechał do Finlandii?
Ze mną było tak, że miałem ważną umowę z klubem jeszcze po Pucharze Polski na sezon, no i chciano tę umowę przedłużyć na dużo dłużej, bo wszystko dobrze szło. Gdybyśmy nie mieli drobnych wpadek, to mogliśmy jesień zakończyć na drugim miejscu, ograliśmy lidera Szombierki Bytom, później lidera Śląsk Wrocław, po jesieni byliśmy ostatecznie na czwartym miejscu. Potem jednak doszło do nieprzyjemnej sytuacji, nie chcę o tym szerzej mówić, bo ci ludzie już nie żyją. Poszło o sprawy finansowe, nie moje, nie zawodników, i na tym kończę, ich już nie ma. Powiedziałem zarządowi jak chcecie, to przekażcie zawodnikom, że po sezonie odchodzę, jednak będzie lepiej jak nie będą wiedzieli. Byłem rozczarowany tą historią, sezon zakończyliśmy w środku tabeli z dodatnim kontem bramkowym. Po sezonie pojechałem z żoną i córą do Finlandii na urlop. Tam dostałem propozycję, czy nie chciałbym w Finlandii pracować. Nie chciano mnie jednak puścić z Polski, dać zgody, bo wówczas trener musiał mieć skończone 40 lat żeby wyjechać, a zawodnik 30. Paranoja totalna, aby wyjechać musiałem prywatnie wykupić swoją kartę zawodniczą, a już cztery lata nie grałem i nikogo to nie obchodziło. Zapłaciłem duże pieniądze, dostałem pozwolenie na wyjazd i podjąłem pracę w Reipas Lahti. Trzeba było oszukać system. Pieniądze za kartę to dwa duże nowe fiaty w tamtych czasach.
No, ale ta inwestycja się pewnie zwróciła.
Nie ukrywam, poukładany, uczciwy i piękny kraj, przebitka finansowa była spora i perspektywa pracy też dłuższa. Pierwszy kontrakt trzyletni i jak się później okazało, pracowałem tam siedem długich lat. Obok wrażeń, przyjaciół, emerytury przywieźliśmy z żoną z Finlandii naszą młodszą córkę Laurę, która przyszła na świat w Helsinkach.
Nie przerażał pana poziom piłki w tym kraju?
Nie. W tym roku przykładowo, spotkałem zawodnika z mojego pierwszego klubu. Ponad 130 meczów w reprezentacji Finlandii, Ajax, Barcelona, Liverpool, kto to może być?
Jari Litmanen.
Tak, w lipcu się spotkaliśmy na meczu w Lahti. On był młodym chłopcem juniorkiem w moim klubie, często podawał nam piłki, ja byłem trenerem pierwszego zespołu. Jego ojca, też byłego reprezentanta Finlandii i mamę również poznałem. Od 2010 roku Jari ma pomnik z brązu ma stadionie, w tym miejscu gdzie się wychowywał.
Pan go prowadził?
Nie, ja byłem w seniorach, on w juniorach. Prowadziłem go, gdy przez rok miasto zorganizowało pięć razy w tygodniu przed lekcjami o siódmej rano zajęcia dla młodzieży, z wszystkich miejscowych klubów. Dzieci przychodziły bardzo chętnie, chciały zobaczyć coś nowego, ten chłopiec wtedy też się pojawiał, ojciec go przywoził. To była jednak tylko piłkarska zabawa dla różnych grup wiekowych.
Po Finlandii był kolejny egzotyczny piłkarsko kierunek, czyli Afryka.
Byłem jeszcze rok i osiem miesięcy w Lagos, to był zespół ekstraklasy– Nigerdock. Miałem tę przyjemność i nieprzyjemność, patrząc po rankingach, trafić do najbardziej i najmniej uczciwego kraju na świecie. Wiadomo, że państwa północne przodują jako najmniej skorumpowane, a na drugim biegunie jest Nigeria. Kupowali wszystko i wszyscy, poza trenerami. Korupcja zorganizowana, systematyczna. Jeśli ktoś tam zarabia 15 dolarów, to ma przyzwolenie dokraść następne 15. Ktoś o stopień wyżej zarabiał 25, to mógł dokraść następne 25 i tak dalej. Jeśli jednak ktoś się wyłamał i skubnął więcej, to wszyscy go kablują. Biorą faceta na golasa, ręce przywiązane gałęzi do góry, klęczy i ludzie widzą, że złodziej, pracy już nie dostanie.
Mieliśmy przypadek taki, że długo remisowaliśmy 0:0 na wyjeździe, a ponieważ miejscowy zespół musi wygrywać, zaczęli rzucać kamieniami w mojego bramkarza, który był 19-krotnym reprezentantem Ghany. Trafili go w głowę, krew się leje, zaczęli rzucać w nas, to uciekamy na środek boiska. Sędzia podchodzi i mówi: „słuchajcie, muszę kończyć, schodzicie – zobaczcie, może się stać nieszczęście. Ja opiszę to w protokole, macie walkower 3:0”, czyli na wyjazd świetny wynik. Zeszliśmy, przyjechaliśmy do Lagos. Po dwóch dniach komisja i okazuje się, że sędzia napisał, że tak nas namawiał na granie dalej, a myśmy nie chcieli i dlatego 3:0 dla tamtych. Na każdym kroku to samo.
To w sumie po co tkwił pan w tej fikcji?
Podpisałem umowę przez polską firmę, która budowała suchy dok w stoczni w Lagos, właściciel stoczni to bogaty człowiek. Oprócz stoczni miał swoje boisko, kochał piłkę, zbudował trybuny, dwóch Filipińczyków dbało mu o murawę. Brakowało mu tylko trenera z Europy i skorzystałem z tej oferty. Dziś w życiu bym się nie zgodził, ale wtedy to był chyba 1998 rok, chwilowo byłem bez zatrudnienia, a że lubię wyzwania to pojechałem. Nie przypuszczałem co mnie tam spotka. Jak w piekle, ciągłe badania malaryczne, w pokoju jaszczurka, którą dwie noce ganiałem, potem mi mówią, żebym jej nie wyrzucał, bo ona mrówki zjada i nie będą mnie gryzły, to ja z tą jaszczurką spałem, koniec świata. Zdarzało się, że wąż trzymetrowy po boisku sunie, to oni biorą maczety i na wyścigi, kto ubije, to jego. Lecz pieniądze były dobre, co tu dużo mówić.
Dzięki odwadze i ryzyku zdobyłem też duże doświadczenie. Mój pierwszy bardzo poważny trener, Stefan Żywotko, który mnie sprowadził do Pogoni Szczecin, dał mi zadebiutować w meczu przeciwko Śląskowi, bo jeden z kolegów zachorował. Największy kawalarz Bogdan Białek, drugi bramkarz, mówi do mnie, „chodź, chyba będziesz grał”. Starszemu nie można odmówić, więc idę, ale cały czerwony i serce wali, bo wejdę przecież do tej szatni to się będą śmiali, ale wychodzi trener Żywotko objął mnie i mówi: „słuchaj synek, jakbym ci powiedział, że wychodzisz w podstawowym, to byś się nie zesrał?” Mówię, że nie, to kazał mi się iść przebierać. I dlaczego o nim wspominam, bo on też pracował w Afryce, konkretnie w Algierii. Był siedmiokrotnym mistrzem, zdobywał sześć razy puchar, dwa razy Champions League afrykańskie. Nic się o nim w Polsce nie mówi. Rozmawiałem z nim ostatnio w piątek, 97 lat ma, a pamięć rewelacyjna, może więcej kojarzy niż ja.
A nie żałuje pan, że jednak ta kariera trenerska nie potoczyła się bardziej – powiedzmy – standardowo?
Wszystko następowało u mnie nagle, w tempie ekspresowym. W życiu bym się nie spodziewał, że w wieku 16 lat zatrudni mnie klub pierwszoligowy, już nie mówię jaką umowę podpisałem, bo ojcu chyba po 20 latach powiedziałem. Ciągle podpytywał, a wtedy jako kolejarz zarabiał z nadgodzinami cztery razy mniej niż ja. Szybko przyszedł debiut w pierwszej lidze, potem kontuzja oka, szybko zostałem trenerem, potem od razu ten puchar – a żeby wyjechać to każdy się wyrywał i jak przyszła oferta to ją przyjąłem. Nie ma przypadku w tym, że mistrzowie świata w siatkówce, Włodek Sadalski czy Włodek Stefański, tak utytułowani, a też przeprowadzili się do Finlandii. To była po prostu chęć wyjazdu, dziś pewnie bym się tego nie podjął, zamiast tego pojechałbym do kraju bardziej piłkarskiego. Ale też miałem satysfakcję,bo pierwszym roku z Reipas Lahti awansowaliśmy do ekstraklasy. Przybiłem nawet taki zakład z szefem z Adidasa w Helsinkach, zażartowałem po długich rozmowach w saunie, a co by było jakbyśmy weszli? „To ja bym był szczęśliwy”, odpowiedział. Powiedziałem mu, że OK, gwarantuję ci ten awans, może przypadek, ale weszliśmy i miałem z Adidasa dużo prezentów w następnym roku.
Dlaczego przypadek?
Przypadek w sensie takim, że ten zakład przybiłem, bo pomyślałem – nie zaszkodzi, jak gościowi dam nadzieję. A zespół miałem super młody, taki, że w bramce 17-latek, najstarszy zawodnik miał 29 lat, ale to jeden, średnia wieku była 22.
Pracował pan też w Bałtyku Gdynia?
Wcześniej mówiłem, że byłem siedem lat w Finlandii, ale to było trochę rozbite – najpierw cztery lata tam, po tym wróciłem na trzy do Polski. W Bałtyku Gdynia, który był przy końcu jeszcze w pierwszej lidze, trenerem był Stasiu Stachura, asystent u mnie w Arce. Jego asystentem był z kolei Szerszenowicz, jednak on wyjechał do Jagielloni i Stasiu został sam na tydzień przed moim przyjazdem. Wracam do Gdyni, wtedy nie było komórek i żona mówi, że Stasiu wydzwania, koniecznie się odezwij, a ja przyjechałem, koniec października i myślę, do końca roku nic nie robię. No, ale zostało 4-5 kolejek, Stasiu mówi: „stary, musisz mi pomóc” i prawie trzy lata tam zostałem. A potem jeszcze na te trzy lata wyjechałem do KTP Kotka do Finlandii.
W pewnym momencie w ogóle odszedł pan od piłki?
Po Kotce wróciłem do Polski w 1991 roku i powiedziałem sobie, że poznałem język, kolegów w Finlandii, oni chcieli biznes i poszedłem w to. Oczywiście później nie było tak, że nie żałowałem, bo żałowałem. Swoim dzieciom tłumaczyłem, teraz będę wnukom, że trzeba robić to co się lubi i kocha. W tym biznesie nie czułem się zbyt dobrze, nie miałem na tyle doświadczenia, bo jak to w tej branży – człowiek się na chwile zdrzemnie i już ma mniej niż powinien mieć. Wróciłem więc do piłki, pracowałem trzy lata w firmie Profusa, tam prowadziłem jego firmę menadżerską przez trzy lata. Potem się rozstaliśmy, chciałem zrobić licencję FIFA, ale szef powiedział – ja mam, a jedna w firmie wystarczy. Odszedłem więc i zrobiłem swoją. Menedżerką zajmowałem się 12 lat. Zawiesiłem tę działalność, kiedy uwolniono zawód menadżera.
Nie wrócił pan już do Arki jako trener, ale w innych rolach i owszem. Czuje się pan odpowiedzialny za spadek w sezonie 10/11? Był pan szefem skautów.
Absolutnie nie czuje się odpowiedzialny, nie miałem wpływu na tę historię, dlatego, że miałem zupełnie inne zdanie. Siedzieliśmy z Andrzejem w jednym pokoju przez rok. Polecałem między innymi bramkostrzelnego Janusza Surdykowskiego – wcześniej ulokowałem go w Łęcznej, Polonii Warszawa, Amice Wronki, potem na Cyprze. On strzelał dużo bramek, a nam potrzebny był taki zawodnik. Klub nie podejmował tematu. Mówię do Andrzeja: „słuchaj, on już ma 14 goli”. Kolejno: „16 już ma”. Potem nie rozmawialiśmy, więc przez maila mu pisałem: „21 ma”. Klub jednak nie skorzystał i dopiero po sezonie, kiedy odszedłem, trafił do Arki, ale wtedy już nie za darmo, tylko za prowizję.
Dalej – wypatrzyłem chłopaka z Kołobrzegu – Frączczaka, który ostatnio Legii dwie strzelił. Przywiozłem go do nas na kilka dni na testy, mówię: przyjrzyjcie się mu, super talent. Nie za bardzo miał go kto oglądać, Frączczak posiedział trzy dni, powiedział, że nikt się nim nie interesuje i pojechał. Teraz jest w Pogoni, pierwsze skrzypce tam gra, 150 spotkań w Ekstraklasie. Wtedy tylko 10 tysięcy złotych trzeba było za niego zapłacić. Dlaczego więc mam odpowiadać za spadek?
A co z tym truskawkowym zaciągiem – Glavina, Skela, Moretto i tak dalej. Pan ich nie ściągał?
Nie. To wszystko było robione poza mną, Oczywiście wyrażałem swoją opinię, przeważnie negatywną. Odpowiedzialność za spadek powinni wziąć między innymi prezes Witold Nowak i szef od finansów Jan Justka. Oni podpisywali z zawodnikami umowy na dwa lata tak skonstruowane, że po spadku ci gracze byli wolni – nie mówię, że grali na spadek, ale prezentowali się słabo. Do tego większość z nich pochodziła od jednego zagranicznego menadżera, który 50 procent prowizji dostawał po dwóch tygodniach, a kolejne 50 po pół roku. Natomiast przy umowie dwuletniej najlepiej by było, gdyby drugą część dostał po półtora roku – w innym wypadku nie musiał się interesować, co się dzieje z zawodnikami, a nawet mógł zacząć szukać im nowego klubu, by mieć ruch w interesie. Skela, o ile się nie mylę, przychodził w wieku 37 lat z szóstej ligi dzielnicowej w Niemczech. Przed przyjściem Moretto polecałem w klubie bramkarza z Odry Wodzisław, Buchalika. Miał przyjechać tu i zostać sprawdzony przez naszych trenerów od bramkarzy. Ocenili go super i pojechał na obóz do Turcji. Nie wiem skąd się wziął ten Moretto. Poproszono mnie, żeby go zabrać do Poznania do Reha Sports na dwudniowe badania i miałem szczęście – czy też nieszczęście – te badania zobaczyć. Powiem tak, w szoku byłem, że on pozostał w klubie. Miał 27 procent słabsze prawe kolano od lewego, na raty wstawał jak się rzucił.
Był jeszcze jeden powrót do Arki, zastąpił pan Michała Globisza w roli dyrektora sportowego. Paweł Sikora, ówczesny trener, stwierdził, że nie podołał pan.
Lepiej by było dla niego, jakby mniej mówił, a więcej pomyślał o pracy. Nie miał wyników, wpływu na zespół, wiem dokładnie jak to było, bo razem o tym rozmawialiśmy. Miał zespół na awans, to nie podlega dyskusji, nie wiem jakim cudem tego awansu nie osiągnęliśmy. Taktyka, którą wtedy trener preferował, polegała na ciągłej wymianie podań, z czego na dziesięć – osiem było do tyłu, bez zdobywania terenu. Granie nie jak Arka, my staramy się preferować ofensywny styl, na to ludzie patrzą i na to przychodzą, a nie na mielenie, dojeżdżanie do szesnastki i po 30 sekundach podanie do własnego bramkarza. A tak graliśmy za Sikory. Traciliśmy też bramki kiedy nas było w defensywie siedmiu, z golkiperem ośmiu, a rywal szedł w trzech. Nie było pressingu, konsekwencji… Odszedł – koniec, prawidłowa decyzja. Nie panował nad zespołem, zawodnicy nie żyli tym co się tu działo. Był taki mecz w Gdyni z Dolcanem Ząbki i porażka 2:0. Dolcan wracał do Ząbek swoim autokarem, a Jarzębowski gonił ich taryfą i potem wracali razem. Jeszcze siatkę z piwem przyniósł. Co o tym można było sądzić?
Rozmawiałem z Jarzębowskim niedawno i on mówił, że przy innej okazji kibice wpadli do szatni i miał z nimi nieprzyjemną rozmowę, mówiąc delikatnie.
Była taka sytuacja, kibice rzeczywiście weszli do szatni. Wtedy trening odbywał się na bocznym boisku, zawodnicy długo nie wychodzili po nim z szatni i fani się tam dostali, tak jak mówił. Poróżnili się, pogrozili, ale rękoczynów nie było. Jednak takie typu historie jak ten wyjazd… Jeszcze rozumiem, jakbyśmy wygrali 3:0 i ktoś korzysta z okazji, jedzie w kierunku Warszawy, bo Ząbki blisko. Jednak śmierdząco jest, gdy kibice donoszą o czymś podobnym w takiej sytuacji jaka wtedy rzeczywiście była, czyli 0:2 dla Dolcanu. Nie podejrzewam nikogo o cokolwiek, o żadną pozasportową sytuację, ale smrodek krąży i się kibicom nie wytłumaczy.
A Dariusz Dźwigała był już pańskim trenerem, prawda?
Trochę inaczej było, ja miałem innego kandydata – Jacka Zielińskiego, który pracuje teraz w Cracovii. Mieliśmy długie rozmowy, znamy się wiele lat, to było po odejściu Sikory, Jacek nie miał klubu. On ceni Arkę, ale też zachował się po dżentelmeńsku, wtedy mieliśmy pięć meczów do końca i powiedział, że obojętnie jak się skończy, jednak do rozmów wrócimy po sezonie. Na te spotkania przyszedł Piotr Rzepka, znał środowisko, ktoś musiał ogarnąć zespół i wyniki były nie najgorsze poza jednym, z Kolejarzem Stróże, gdzie pogrzebaliśmy szansę na awans. Wróciłem do opcji Jacka, w porozumieniu z prezesem, ale tutaj sprawa zaczęła się rozbijać o pieniądze, bo prezes miał za zadanie trzymać w ryzach budżet i robił – nadal robi – to dobrze. Wtedy chodziło o takie sumy, które starałem się przetłumaczyć, że się je odrobi na wynikach, po tym jak przyjdą ludzie, ale jednak sprawa przepadła i prezes optował za Dźwigałą. Bardzo porządny trener i człowiek.
Bez wyników.
Wtedy jeszcze nie można było tego stwierdzić. Był przy Hajcie w Jagiellonii, tam zebraliśmy informacje kto prowadził treningi i taktykę, tak to wyglądało, że Hajto firmuje, a Dźwigała jest odpowiedzialny za resztę. Wszystko to miało ręce i nogi, jednak po prostu miał też pecha. Nie widziałem jeszcze takiego meczu jak ze Stomilem. Oni nie wychodzi z szesnastki, Arka miała 90 % z gry, a jeszcze sobie po rogu swojaka strzeliliśmy. Przed meczem z Chojniczanką prezes zapowiedział, że jak będzie porażka, to robimy zmianę. Do 93. minuty prowadziliśmy 1:0, ale Kieruzel kropnął z 35 metrów, Skowron machnął ręką, piłka przeleciała między jego głową, a poprzeczką. No i ja się postawiłem, może zbyt ambicjonalnie.
Powiedział pan, że w razie dymisji Dźwigały też odchodzi.
Tak, ale powiedziałem, że jeśli będzie porażka, a był remis. Mówiąc to, raczej byłem przekonany, że ta moja propozycja nie zostanie przyjęta. No, ale jednak stało się jak się stało, ambicja jest ambicją i odszedłem, tyle.
Wróci pan jeszcze do Arki?
Z Arką jestem związany, tu się osiedliłem, tu zawsze zostanę, będę z Arką możliwie na wszystkich meczach. A czy będę pracował? Raczej nie, ale wszystko zależy od wizji klubu.
To może inaczej – chciałby pan?
Nie będąc zarozumiałym – mam duża wiedzę o polskim rynku, ale też o zagranicznym. Jednocześnie też wiem, że lata biegną i ktoś może powiedzieć, dajmy spokój i też może mieć rację. W innych krajach pracują jednak ludzie starsi ode mnie, mają po 75 lat i odnoszą wielkie sukcesy.
Rozmawiał Paweł Paczul