Mikołaj Lebedyński w CV ma już dwie promocje do Ekstraklasy, teraz postanowił – w związku z tym, że w Wiśle Płock z różnych względów zrobiło się dla niego za ciasno – pomóc wrócić do najwyższej ligi drużynie, która marzy o tym od ładnych paru lat. Może i jeszcze za wcześnie, by mówić o awansie, ale dziś jego świetna gra pozwoliła GKS-owi znaleźć się tuż za plecami lidera, na drugim miejscu w I lidze.
Co prawda wciąż czeka na swoje premierowe trafienie w sezonie 16/17, ale na pewno dziś nie schodził z boiska nieusatysfakcjonowany. Bo gdyby rozdzielać udziały w jedynej bramce dla GieKSy, to jemu trzeba by było oddać pakiet większościowy. Jasne – świetnie wypatrzył go jeden z partnerów, pewnie, z wyczuciem do akcji podłączył się Paweł Mandrysz. Ale to, jak były napastnik Wisły Płock pognał na bramkę i jak udało mu się zmusić Rafała Misztala do rozpoczęcia interwencji, by w ostatniej chwili zagrać do wbiegającego z prawej strony Mandrysza, czyszcząc mu “na zero” drogę do bramki, zasługuje na najwyższe uznanie.
Zresztą Lebedyński tak się tą akcją rozochocił, że dosłownie kilka chwil później włączył mu się Ibra i zaczął traktować rywali jak tyczki slalomowe. Szkoda tylko, że ktoś pstryknął off, gdy przyszło się złożyć do strzału, bo już, mówiąc kolokwialnie, nie było z czego. Sama akcja doprawdy przednia – wkręcenie w ziemię na małej przestrzeni czterech rywali w zaledwie pięciu szybkich, króciutkich kontaktach z piłką – palce lizać.
Wychodzi więc na to, że GKS ściągając napastnika do siebie zrobił złoty interes, bo podobnie jak równo miesiąc temu z Wisłą Puławy, tak i dziś jego asysta dała GKS-owi arcyważną bramkę w kontekście walki o cel, który w Katowicach każdy kibic powtarza jak mantrę od ładnych paru lat, gdy w eter poszło hasło: “Ekstraklasa albo śmierć”. Jakby tego było mało, zamiast odpowiedzi rywali, to GKS miał kolejne sytuacje na podwyższenie rezultatu. Najlepszą zmarnował w 87. minucie Grzegorz Goncerz po świetnym rajdzie lewą stroną Dawida Abramowicza, gdy jego strzał po koźle w ekwilibrystyczny sposób wyjął Rafał Misztal.
O Pogoni Siedlce z kolei trzeba powiedzieć, że nie wyglądała dziś na zespół z jakimś szczególnie interesującym pomysłem na grę. Ten z wysokim pressingiem, który na początku przynosił niezły skutek, bo nie dawał GKS-owi rozwinąć skrzydeł, szybko się wypalił. Alternatyw na horyzoncie próżno było szukać. Symptomatyczne były dwie sytuacje – pierwsza jeszcze sprzed zmiany stron, gdy Gołębiewski nie potrafił skorzystać z prezentu Mateusza Kamińskiego, który poślizgnął się i zostawił „Gołębia” jeden na jeden z Damianem Garbacikiem. Mimo tego napastnik Pogoni wypuścił piłkę hen przed siebie i nie wycisnął z tej akcji czegokolwiek. Druga – już z okolic 80. minuty, gdy siedlczanie próbowali gonić wynik. Do linii końcowej schodzi Świerblewski i kompletnie nieudanie dośrodkowuje. Słabo, po ziemi, prosto w ręce Abramowicza. To był jeden z ostatnich “wypadów” ofensywnych mających za wszelką cenę dążyć do wyrównania siedlczan…
W zasadzie jedyna sytuacja, za którą Pogoń można było pochwalić, to ta, gdy po błędzie jednego z Abramowiczów, sytuację musiał ratować ten drugi, broniąc strzał Demianiuka, jeszcze przy stanie 0:0. To zdecydowanie za mało, by myśleć o wywiezieniu pozytywnego wyniku z Katowic, gdzie w tym sezonie wygrały tylko Wigry Suwałki w inauguracyjnej kolejce.
Taki rezultat sprawia natomiast, że w czołówce wciąż jest potwornie ciasno, a jedna-dwie kolejki wciąż mogą dokonać prawdziwego przetasowania. Dość powiedzieć, że między zespołami z miejsc 1. i 7. różnica to na tę chwilę zaledwie pięć oczek.
fot. FotoPyK