Nie będziemy wam kłamać, że gdy w kalendarzu telewizyjnym widzimy transmisję z Chojnic, to zakreślamy tę datę w kalendarzu czerwonym markerem, ale na pewno nie zamierzamy marudzić. Bo w tym sezonie domowe mecze Chojniczanki to często prawdziwe rollercoastery – na czele z pamiętnym 5:4 ze Stomilem Olsztyn. Dzisiejszy remis 1:1 z Górnikiem to także było spotkanie, które oglądało się z niekłamaną przyjemnością.
Postronny obserwator mógł przed meczem powiedzieć: oho, jedna rzecz faktycznie będzie w tym starciu międzynarodowa, gdy zobaczył obsadę sędziowską. Rozjemcą meczu Chojniczanki z Górnikiem mianowano bowiem Szymona Marciniaka. Ale zawodnicy naprawdę zrobili dużo, by tak nie było. By każdy, kto na wprawkę przed meczem reprezentacji wybierze sobie walkę na boiskach pierwszej ligi, telewizor przed 17.00 wyłączał zadowolony.
Końcówka to była już autentyczna jazda bez trzymanki. Cios za cios, daleko posunięte sprawdzanie, który z rywali wyląduje na deskach. Ostatecznie nikomu nie udało się wyprowadzić ani decydującego prawego sierpowego, ani zabójczego lewego prostego, ale sytuacji ku temu była cała masa i to po obu stronach. A to Matuszek pudłował w dogodnej sytuacji po rożnym Plizgi z pięciu metrów, a to strzał Meskhii nad poprzeczką przenosił Grzegorz Kasprzik, a to zaraz znów zagrożenie stwarzał Plizga, tym razem nawijając jak dziecko w polu karnym Chojniczanki Podgórskiego i psując to, co wydawało się najłatwiejsze – wykończenie.
Gdyby ktoś odpalił mecz właśnie na ten ostatni kwadrans, mógłby powiedzieć: okej, remis to sprawiedliwy wynik, bo oglądaliśmy starcie godnych siebie rywali. Wrażenie po pierwszej połowie było jednak zupełnie inne. Gdyby Górnik nie prowadził wtedy 1:0, a 2:0 albo i 3:0, nikt z kibiców Chojniczanki nie miałby prawa do narzekania. Jedno słowo: dominacja. Tak jak obawiano się w Zabrzu o to, że skrzydła z Chojnic rozjadą nie czujących się na bokach obrony najlepiej Kurzawę i Wolniewicza, tak właśnie ci dwaj często napędzali ataki Górnika i zmuszali Podgórskiego z Kosakiewiczem do biegania pod własne pole karne.
Ten drugi zresztą zaliczył stratę, po której bramkę zdobyli goście. I to jaką! Ledecky zagrał piłkę z głębi pola na dobieg do Grendela, jakiej nie powstydziliby się nie tylko w ekstraklasie, ale i w znacznie poważniejszych, zachodnich rozgrywkach. Ten zaś nie dał jej odbić się od murawy i zapakował ją z woleja tuż przy dalszym słupku. Stojący w bramce zespołu z Chojnic Łukasz Budziłek odpuścił sobie interwencję i stanął jak wryty, bo zwyczajnie nic nie mógł w tej sytuacji zrobić.
Górnicy zapomnieli jednak, że żeby mówić o sobie jako o zespole z czołówki, trzeba potwierdzać klasę przez 90, a nie tylko przez 45 minut. I zostali za to skarceni. Chojniczanka nie miała zamiaru przerywać serii dziesięciu kolejnych meczów ze strzelonym golem u siebie i ruszyła na zabrzan tak, jak nie potrafiła tego zrobić w pierwszej części meczu. Na nic zdały się krzyki Marcina Brosza, który wyganiał swoich piłkarzy z własnej połowy – ci dali się zepchnąć do defensywy, a z chaosu w ich polu karnym zrodziło się wyrównanie. Koniec końców na skrzydle ciała dał Kurzawa, który pozwolił zagrać w szesnastkę Mikicie, a tam Meskhii piłkę wystawił jak na tacy Szeweluchin. Dopiero to sprawiło, że zabrzanie wyszli wyżej. Za późno.
Zamiast więc zbliżyć się do miejsc premiowanych awansem już tylko na dystans dwóch oczek, Górnik wciąż pozostaje w połowie ligowej stawki. Ale też nie sposób nie zauważyć, że po raz szósty z rzędu nie przegrywa w lidze, a drużyna z nazwy wreszcie w dłuższej perspektywie wygląda też na drużynę na boisku. I coś nam się wydaje, że bliżej niż dalej Górnikom do chwili, w której Marcin Brosz będzie mógł rękami i nogami podpisać się pod stwierdzeniem: od początku pracy w Zabrzu, to o takiego Górnika walczyłem.
***
Co zaś działo się na innych boiskach? Kolejną wtopę zaliczyło Podbeskidzie, które przegrało czwarty(!) mecz z rzędu. Po porażkach z GKS-em Katowice, Stomilem i Chojniczanką dziś Górale – nazwijmy rzeczy po imieniu – skompromitowali się w spotkaniu ze Stalą Mielec. Tak, z tą samą Stalą, która dopiero przed tygodniem wygrała swoje pierwsze spotkanie w sezonie. Bramkę na wagę trzech punktów zdobył z rzutu karnego Kamil Radulj.
O ile przed startem sezonu w Bielsku-Białej dość głośno mówiono o szybkim powrocie do Ekstraklasy, o tyle dziś dyskutuje się już głównie o sensie dalszej współpracy z Dariuszem Dźwigałą, który nie dość, że nie był w stanie jak dotąd zaszczepić swoim zawodnikom jakiegokolwiek pomysłu na grę, o walce o czołowe lokaty nawet nie wspominając, to jeszcze wydaje się kompletnie bezradny wobec kryzysu, przez który ewidentnie przechodzi jego zespół. Znając cierpliwość działaczy Podbeskidzia, coś nam podpowiada, że za chwilę Dźwigały rzeczywiście może już w Bielsku-Białej nie być.
*
Choć – jak już wspomnieliśmy – w Chojnicach nie można było narzekać na nudę, to jednak jeszcze krok dalej postanowili pójść w Sosnowcu. Zagłębie w debiucie Piotra Mandrysza w roli szkoleniowca w drugim z hitów kolejki zafundowało dziś bowiem kibicom kolejną jazdę bez trzymanki, tym razem remisując 3:3 z trzecią w tabeli Bytovią. Najwięcej działo się zdecydowanie przed przerwą. Ekipa z Bytowa bardzo szybko, bo już w 2. minucie, wyszła na prowadzenie, a po pół godzinie gry wygrywała już dwoma bramkami (strzelali Klichowicz i Bąk). Na przerwę z korzystnym wynikiem schodziło jednak… Zagłębie, które w ciągu ostatnich dziesięciu minut pierwszej połowy trzykrotnie ukłuło rywala – do siatki trafiali Ryndak i Pribula, a swojaka wsadził Cseh. Koniec końców na niecały kwadrans przed końcem Bytovia zdołała jeszcze wyrównać za sprawą Ploja.
Źródło: Livescore.com
fot. 400mm.pl