Niecałe trzy lata temu za sprawą sensacyjnego powołania do reprezentacji był na ustach całej Polski, dziś po kompletnie nieudanym pobycie w Piaście Gliwice przypomina o sobie, nieźle broniąc w pierwszoligowym Podbeskidziu Bielsko-Biała. Rafał Leszczyński, na pewno kojarzycie gościa. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, co u niego słychać, no to witajcie w klubie. Sprawdziliśmy. W długiej i – jak nam się wydaje – bardzo szczerej rozmowie były kadrowicz Nawałki wspomina nie tylko fajne chwile, które przeżył dzięki reprezentacji, ale również te ciężkie – zdecydowany spadek formy po powołaniu, bardzo trudne relacje z Radoslavem Latalem, całkowity brak okazji do gry. Jeśli chcecie poznać “kuchnię” poprzedniego sezonu Piasta, to również powinniście przeczytać tę rozmowę. Zaparzcie dobrą kawę i zapraszamy.
Zaliczyłeś debiut w pierwszej reprezentacji, a ciągle nie rozegrałeś meczu w Ekstraklasie. Nie licząc piłkarzy, którzy szybko wyjechali albo wychowali się poza Polską, jesteś chyba jednym takim przypadkiem.
Tak się jakoś złożyło, że ten debiut w reprezentacji mam na koncie, jak wy to śmiesznie nazywacie – w meczu hotel na hotel. Wydawało się, że ten ruch w kierunku Piasta będzie dobry, ale życie pokazało, że nie wyszło tak, jak sobie to zaplanowałem.
Jak się czujesz z tą nietypową statystyką?
Szczerze mówiąc, to bardziej wasz problem niż mój. Sam się nie powołałem, sam się do składu w tamtym meczu nie wstawiłem.
Jak to “wasz”?
Mówię ogólnie o mediach i ludziach, którzy chodzą i szukają sensacji. Ja nie mam z tym problemu. Trafiłem do Piasta i starałem się zrobić wszystko, by przekonać do siebie trenera. Nie przekonałem i tyle. Takie jest życie.
Czyli jak rozumiem jesteś spokojny, że za chwilę się to zmieni? Nie siedzisz i nie analizujesz swojej sytuacji, zastanawiając się gdzie popełniłeś błędy?
Nie uważam, bym popełnił jakieś błędy, jeśli chodzi o Piasta Gliwice. Przyszedłem do klubu w specyficznym momencie. Był w nim już trener, który nie podpisywał się pod moim przyjściem. Wszystko dogadane zostało wcześniej, jeszcze za czasów jego poprzednika – kończył mi się kontrakt, więc szybko byliśmy z Piastem po słowie. Od innego członka sztabu dowiedziałem się później, że dla trenera Latala byłem człowiekiem kompletnie anonimowym. Z tego powodu nie było mi łatwo. A po drugie, były między klubami małe przepychanki z ekwiwalentem, więc na początku nie byłem nawet zgłoszony do rozgrywek i nie wiadomo było, jak to się skończy. Kilka czynników złożyło się na to, że od startu miałem trochę pod górkę.
O tym jeszcze pogadamy. Najpierw powiedz, jak z dzisiejszej perspektywy wspominasz cały ten szum, który wytworzył się wokół ciebie.
Przede wszystkim byłem bardzo zaskoczony, bo to raczej nietypowa sytuacja. Wspomnienia oczywiście mam pozytywne. Gdy już pojechałem na kadrę, chciałem z tego wycisnąć jak najwięcej dla siebie. No i miałem okazję, by sprawdzić, ile mi brakuje do najlepszych.
Jak wyszła ta weryfikacja?
Na pewno zobaczyłem, że jeszcze bardzo dużo pracy przede mną. Boruc i Szczęsny to ludzie, którzy nieprzypadkowo grają na Zachodzie, więc ta różnica między nami musiała być. Trochę ciężko dobrze ubrać w słowa przeskok z pierwszej ligi na poziom reprezentacyjny. Patrząc z perspektywy bramkarza – większa siła uderzeń, większa precyzja, większa szybkość w poruszaniu. Na początku potrzebowałem czasu, by w ogóle złapać odpowiedni timing i się do tego przystosować.
Miałeś wcześniej w ogóle jakieś sygnały, że Nawałka może cię powołać?
Nie. Dowiedziałem się w dniu, w którym rozsyłane były powołania. Decydujący był podobno mecz Dolcanu z GKS-em Bełchatów, na którym był trener Tkocz. Wcześniej byłem przez niego obserwowany pod kątem gry w Górniku Zabrze, a że trafił do reprezentacji, to jakoś tak poszło to dalej, ale nie miałem żadnych informacji, że w ogóle jestem brany pod uwagę.
Podobno myślałeś, że trener Podoliński robi sobie z ciebie jaja.
Mieliśmy rano trening, później prowadziłem zajęcia z dziećmi z Dolcanu, no i zadzwonił trener Podoliński. Powiedział, żebym bacznie obserwował powołania do pierwszej reprezentacji, bo może być niespodzianka. Znając jego sposób bycia, byłem przekonany, że żartuje. Podszedłem do tego z dużym dystansem.
Co cię najbardziej uderzyło już na kadrze? W mediach byłeś przedstawiany jako zagorzały fan Artura Boruca, trenowanie z nim musiało być dla ciebie przeżyciem.
Większość tych ludzi znałem tylko z telewizji, więc nutka niepewności była. Nie wiedziałem, jak przyjmą gościa z pierwszej ligi. Ale nie było żadnego problemu. Fajnie pogadać czy np. zagrać w ping-ponga z takim gościem jak Boruc, to doświadczenie, którego na co dzień nie zdobędziesz. Cenna lekcja.
W sumie do pewnego momentu wasze historie są trochę podobne. On też był w Dolcanie, później trafił do Legii, ty byłeś niej dość blisko.
Dokładnie. W Dolcanie był też “Jędza”, z którym trochę się minąłem, może ze dwa tygodnie razem trenowaliśmy. Ale miałem ten handicap, że go znałem, na kadrze byliśmy razem w pokoju. Wiadomo – “Jędza” to dobry jajcarz, więc było wesoło.
Wesoło mogło być też w debiucie z Norwegią. Miałeś przed sobą duet Rzeźniczak-Wilusz!
Tak (śmiech). Akurat w tym momencie średnio im idzie, ale to na pewno chwilowy dołek, bo to dobrzy zawodnicy, więc sobie z tym poradzą. Generalnie był lekki stresik, bo to trochę inna ranga spotkania niż mecze pierwszoligowe. Ale wygraliśmy, zagraliśmy na zero z tyłu, roboty zbyt wiele nie miałem. Zawsze może być trochę lepiej, ale byłem zadowolony.
Po powrocie z kadry miałeś słaby okres w Dolcanie. Popełniałeś dużo błędów, wylądowałeś na ławce. Z czego to wynikało? Kiedyś przyznałeś się, że mentalnie trochę cię to przerosło.
To było oczywiste, że od tamtego momentu będzie na mnie spoczywała większa presja – niektóre osoby będą się bacznie mi przyglądały i tylko czekały na potknięcie. Pewnie miałem to gdzieś z tyłu głowy. Ale przede wszystkim to był bardzo ciężki okres pod względem fizycznym. Przed wyjazdem do Emiratów, tylko tydzień wolnego. Mój mikrocykl treningowy został trochę zaburzony. Trenowałem indywidualnie, by dobrze wyglądać na kadrze. Później się to odbiło. Wróciłem ze zgrupowania, gdzie trenowaliśmy w temperaturze 25 stopni, a w Polsce praca przy minus 15. Pierwszy trening na sztucznej trawie i od razu rozwaliłem kostkę. A trzy później sparing z Legią, gdzie mówiło się o tym, że mnie obserwowała. Trenerzy powiedzieli, że muszę zrobić wszystko, żeby zagrać. Dwa dni wolnego, poprzedzone 10 minutami treningu, ale wystąpiłem. Jeszcze wtedy wyglądałem w miarę dobrze. A później – jak to w zimie – ciężkie treningi i im bliżej do ligi, tym było gorzej. W pewnym momencie nie mogłem złapać prostej piłki lecącej w moim kierunku. Straciłem przyjemność z trenowania, nie było tej pasji. Myślę, że po prostu zabrakło odpoczynku od piłki. Szkoda, bo słabsza forma przyszła w najważniejszym dla mnie okresie.
Czyli bardziej zawiódł organizm niż głowa?
Głowa też mogła trochę nie nadążyć, ale bardziej chodzi o brak dobrego przygotowania. Trafiłem na ławkę, odpocząłem w kilku meczach i gdy wróciłem do składu, było już zdecydowanie lepiej.
Sodówka nigdy ci nie groziła?
Nie, do dziś jestem taki, jaki byłem przed powołaniem czy też zawsze, nic się nie zmieniło. Ani podejście do treningów, ani do szatni, w której zawsze było mnie pełno.
Była szyderka z reprezentanta, któremu nie szło w I lidze?
Wiadomo. Ale to tak pozytywnie każdy jakąś szpileczkę mi wbił. Szatnia to specyficzne miejsce, trzeba być na to przygotowanym. Najbardziej wyróżniał się Maciek Humerski, mój rywal. Było wesoło. W Ząbkach generalnie było sympatycznie, mieliśmy fajną ekipę. Nawet jak przyszedł trener Podoliński, gdzie był to moment, w którym na osiem kolejek przed końcem sezonu brakowało nam chyba dwanaście punktów do utrzymania, atmosfera była taka, jakbyśmy walczyli o awans, a nie byli czerwoną latarnią w lidze. Możliwe, że już mi się taka szatnia w karierze nie trafi. Świetni ludzie wylądowali w jednym miejscu. Weźmy tradycyjny podział młodzi na starych, którego później doświadczyłem. Tam czegoś takiego nie było. Stary mógł “pojechać” po młodym, ale młody mógł też po starym. Nikt nie robił z tego problemu, nie było szukania zadymy na siłę.
Humerski żartował, że powołali nie tego bramkarza?
Później były takie jaja, gdy “Humer” wskoczył do bramki. Też trzeba przyznać, że bardzo dobrze mu szło. I super, bo najważniejsza była drużyna. Sam widziałem po sobie, że nie daję jej tego, co powinienem. Złość sportowa przez to, że siedziałem na ławce była, ale też trzeba wiedzieć, kiedy jest się w formie, a kiedy nie.
Chyba trochę szkoda, że Dolcan upadł.
Spędziłem tam sześć lat i mam sentyment do klubu, prezesów, trenerów. Wydaje mi się, że powinni pociągnąć to jeszcze przez pół roku, bo mieli duże szanse na awans. Pod tym względem wielka szkoda. Teraz się reaktywują w IV lidze, ale będzie ciężko, żeby wrócić na dawny poziom.
Wracając do tych twoich prostych błędów – one nie wynikały też z tego, że po powołaniu chciałeś zrobić za dużo? Przeważnie jesteś chwalony za grę na przedpolu i nogami. A tutaj zdarzały ci się właśnie takie klopsy.
Mogło tak być. Z tyłu głowy mogło siedzieć, że teraz trzeba wszystkim pokazać.
I że Everton interesuje się tobą nieprzypadkowo!
Oj, nawet nie wiem, ile było w tym prawdy. Powiedział mi o tym trener Podoliński, ale ciężko mi to zweryfikować. Nieważne. Żyć wspomnieniami będzie można po zakończeniu swojej przygody z piłką.
Ale przyznaj, że trochę się zasiedziałeś w Ząbkach.
Łatwo powiedzieć. A na to wpływa kilka czynników. Masz kontrakt z klubem i bez wpisanej kwoty odstępnego, to tak naprawdę on decyduje, czy zostajesz czy nie. Jeśli chodzi o Dolcan, to w tamtym momencie nie było żadnych problemów finansowych i nikt nie miał ciśnienia, że musi kogoś sprzedać.
Trzysta tysięcy czy pół miliona złotych za ciebie na nikim nie robiło tam wrażenia?
Mogli sobie wtedy pozwolić na to, żeby takie pieniądze odpuścić. Ot tak, przez widzimisię. Tak to wyglądało. Były wcześniej za dwie-trzy oferty, ale zawsze stawało na tym, że prezes Szczęsny ich nie akceptował.
Najbardziej szkoda ci pewnie Legii.
Wiadomo, że jako rodowity warszawiak zawsze kibicowałem Legii. Żałowałem, że taka szansa uciekła, ale z drugiej strony – czasami trzeba pójść trochę okrężną drogą. Nikt nie wie, co będzie za rok czy za dwa. Wtedy sam na siebie byłem wkurzony. Potrzebowałem chyba z dwóch miesięcy, żeby dojść do siebie i zacząć normalnie wyglądać. Masakra. Różne myśli zaczęły się pojawiać, z czasem zastanawiałem się nawet, czy będę łapał się w ogóle do “18” Dolcanu. Sam siebie nie poznawałem. Piłki, które nigdy nie sprawiały problemu, nagle stawały się wyzwaniem. Nie potrafiłem nic złapać.
Masz jeszcze kontakt z Nawałką? Albo z trenerem Tkoczem?
Trenerzy często przyjeżdżali na Piasta, a jak wiadomo miałem “przyjemność” siedzieć tam na trybunach, więc było dużo okazji, żeby porozmawiać (śmiech).
No dobra, to dlaczego wybrałeś akurat Gliwice? Z kartą na ręku i reprezentacją w CV miałeś pewnie sporo możliwości.
W tamtym okresie gdy podejmowałem decyzję, wydawało się, że w Piaście będzie najłatwiej o grę. Rotacja w bramce była tam spora i nie było zdecydowanego numeru jeden.
Ale w pewnym momencie, włącznie z tobą, było w klubie aż pięciu bramkarzy.
Tak, ale tylko przez chwilę. Prezes fajnie to przedstawił na rozmowach, w tamtym momencie to była najlepsza opcja. Trenerem był Garcia, ale później przyszedł Latal i trochę się pozmieniało.
Przede wszystkim Szmatuła zaskoczył wszystkich dobrą formą.
Z Kubą bardzo dobrze żyłem, nigdy nie mieliśmy problemów. Jak już wskoczył do bramki, to mu kibicowałem. W takim wieku osiągnął życiową formę, fajna historia.
Ale przed tamtym sezonem raczej ciężko było go traktować jako poważnego konkurenta. Przez lata ciągle przegrywał rywalizację.
No tak. Jeszcze w trakcie przygotowań nic nie zapowiadało, że może tak się to potoczyć. Ani że Kuba będzie w rewelacyjnej formie, ani że Piast będzie miał takie wyniki. Nawet jak w szatni gadaliśmy między sobą przed sezonem, to delikatnie rzecz ujmując nie byliśmy optymistami.
Nawet powiedziałeś w jednym z wywiadów, że tam będziesz miał spokojne warunki, bo przecież drużyna nie będzie biła się o mistrza.
Dokładnie, tego typu nastroje panowały w Gliwicach. Ogólnie to fajny klub, również z kibicami mieliśmy dobre relacje. Jeśli o to chodzi, to nic tylko trenować i sprzedawać swoje umiejętności.
A od samego Latala miałeś sygnały, że tracisz tam czas?
Nie. Jeśli chodzi o Latala, to od początku nie było nam ze sobą po drodze. Od razu wiedziałem, że jestem dla niego piątym kołem u wozu i będę na bocznym torze. Już zimą starałem się odejść. Na moje nieszczęście, trener nie chciał mnie puścić. Powiedział, że jest zadowolony z tego, jak wyglądam w treningach. I że jest nowy okres przygotowawczy. Niestety, nie jestem już juniorem i na takie gadki się uodporniłem.
Potem w sparingach na zmianę bronili Szmatuła i Rusov.
W zimie zagrałem chyba w jednym. Spodziewałem się tego po tym pół roku. Nie chcieli mnie puścić, więc musiałem się przemóc, trenować i jakoś przemęczyć przez następne miesiące.
Ale miałeś wtedy jakieś fajne opcje czy raczej pierwsza liga?
Był Górnik Łęczna i Podbeskidzie, gdy drużynę prowadził trener Podoliński, a także temat Korony. Gdyby Latal się ugiął, to wylądowałby pewnie w jednym z dwóch pierwszych klubów.
Czytałem ostatnio wywiad z Kornelem Osyrą. Delikatnie rzecz ujmując, raczej nie jest fanem trenera Latala. Jak ty go oceniasz?
Nie wiem, jak to ująć, bo ciągle mam kontrakt z Piastem i nie wiadomo, jak to się dalej potoczy. Na pewno opinie, które krążą o nim w środowisku nie są wyssane z palca. Jest specyficzny.
Jakkolwiek patrzeć, byłeś w tej drużynie, która walczyła o mistrzostwo. Kiedy uwierzyliście, że rzeczywiście możecie to wygrać?
Na początku jak szło, to było takie podejście – fajnie, ale nie ma się co przyzwyczajać. Później było zwycięstwo z Legią i następnie remis z tą drużyną, chyba wtedy każdy mocniej w to uwierzył. Zimą pojechaliśmy na obóz do Hiszpanii, zaczęły się zmiany, poszukiwanie wzmocnień. Jak to w drużynie – niektórzy wyrażali niezadowolenie, że po dobrej rundzie mogą stracić miejsce, bo w sparingach trener też próbował różnych wariantów. Powoli zaczęło to trochę siadać.
Jak na złość tylko w bramce nie było co zmieniać.
No nie wiem, szczerze mówiąc, wydaje mi się, że w bramce też było blisko zmiany. Ale wiadomo – nie na mnie (śmiech). Jak mówię, w Hiszpanii atmosfera się trochę zepsuła. Zaczęło się myślenie: “chce ściągnąć swojego, a mnie kopnąć w dupę, to dlaczego mam za niego walczyć”. Być może ktoś mi zarzuci, że nie grałem, więc wylewam żale. Ale byłem w drużynie i wiem, jak było. Chłopakom teraz ciężko się do tego przyznać w rozmowach z dziennikarzami czy z kimkolwiek, bo są u trenera i nie chcą się narazić, ale myślę, że zbyt szczęśliwi nie byli, gdy dowiedzieli się o powrocie Latala. Osobiście uważam, że to bardzo dziwne – człowiek odchodzi i mówi, że ma za słabą drużynę, że nic z tego nie zrobi, a nagle wraca po miesiącu, wchodzi do szatni jak gdyby nigdy nic i oczekuje, że zespół będzie za niego zapierdalać. Niektórych zachowań nie potrafię zrozumieć.
Klasyczna próba sił z prezesem, którą Latal koniec końców wygrał.
Być może. Ujmę to tak – dla mnie to przejaw braku honoru. Nie chcę na nikogo napierdzielać i broń Boże tego nie robię, ale gdybym ja coś takiego powiedział, to już bym do takiej drużyny nie wrócił. Przyszedłbym i się pożegnał, pomimo propozycji.
Koniec końców, drugie miejsce było tylko powodem do świętowania czy było czuć rozczarowanie?
To historyczny sukces dla klubu, więc świętowaliśmy. Nie było wielkiego narzekania, mieliśmy słabszą drugą rundę, więc był czas, żeby się przygotować. Jak Legia wtopiła w Gdańsku, to te nadzieje trochę odżyły, ale patrzyliśmy głównie na siebie, a ostatniego meczu z Zagłębiem nie wygraliśmy. Gdybyśmy wiosną wystartowali tak jak na początku, to Legia by nas raczej nie dogoniła.
Po sezonie już nie było problemów z twoim odejściem?
Mieliśmy pierwszy obóz, chyba w Czechach, trenowaliśmy, niewiele się działo. Pojechaliśmy później na Węgry. Już wcześniej sygnalizowałem trenerom, że nie jestem zadowolony i na Węgrzech wrócił temat. Powiedziałem Latalowi, że chcę przede wszystkim grać. On odwinął taśmę i puścił jeszcze raz: „zostań, super trenujesz, jest nowy okres przygotowawczy”. Jak to trener. Wiedziałem, co się święci, ale niewiele mogłem, bo miałem kontrakt z klubem. Trener dał mi szansę w sparingu z uczestnikiem Ligi Europy, który wygraliśmy. Po tym meczu byłem świadkiem na ślubie brata, więc dostałem zwolnienie na dwa dni z treningów. Gdy wróciłem, już wiedziałem na 100%, że nic pozytywnego się dla mnie nie wydarzy. Postawiłem sprawę na ostrzu noża, powiedziałem, że chcę odejść i nie interesuje mnie to, czy trenerowi się podoba, jak wyglądam czy nie. Że nie przyszedłem, by podnosić rywalizację na zajęciach, tylko się rozwijać. I mogę iść nawet do pierwszej ligi, byle tylko grać na normalnym poziomie, a nie w IV lidze w rezerwach.
I co było dalej?
Trener zapytał się o propozycje. Pojawiły się tematy tych drużyn, o których mówiłem wcześniej: Podbeskidzia, Korony i Górnika Łęczna. Ostatni z tych klubów od razu Piast skasował, bo w Łęcznej chcieli, żebym przyjechał na dwa dni, pokazał się i dopiero wtedy mieli podjąć decyzję. Korona chciała mnie wypożyczyć, ale tutaj z kolei Piast wymyślił sobie zapis w kontrakcie, że muszę rozegrać określoną liczbę meczów w sezonie. Więc dwie propozycje miałem w zasadzie spalone. W drodze powrotnej z Węgier, mieliśmy jeszcze sparing w Czechach. Rozmowa z trenerem.
– Jesteś przewidziany do grania, ale pod warunkiem, że zostaniesz.
– Nie chcę zostać.
– Dobra, to będzie bronił Kuba i “Dobo”.
Zgarnął mnie jeszcze trener bramkarzy, który chyba miał mnie urobić – powiedział to samo co Latal, ale ja też nie zmieniłem zdania. Chyba dopiero wtedy zdali sobie sprawę, że nie gadam tylko, żeby gadać i naprawdę chcę odejść. Wtedy odezwał się do mnie trener Dźwigała i jakoś udało się to załatwić.
Rozumiem, że nie miałeś problemu z tym, żeby się pokazać w Łęcznej, albo pójść do Korony bez zapisów gwarantujących grę?
Żadnego. Byłem otwarty, wręcz chciałem jechać i się pokazać. Mówiliśmy, że nie zagrałem meczu w Ekstraklasie, więc nie ma nic dziwnego w tym, że ktoś mnie chciał zobaczyć i ocenić. Normalna sprawa. Ale nie dostałem zgody, potoczyło się tak, jak się potoczyło. Nie narzekam. Jestem w Bielsku i bardzo fajnie się tutaj czuję. Jeśli chodzi o Piasta, nie uważam, że to był kompletnie stracony czas. Poznałem wielu świetnych ludzi, spędziłem fajne chwile, a na treningach nie dawałem powodów, by być gościem, który siedzi na trybunach i nie ma nawet szansy na szansę.
W Bielsku mieliście super początek, później trochę słabiej to zaczęło wyglądać.
No zgadza się. Dziesięć punktów w czterech meczach. Później było spotkanie z Chojniczanką – prowadziliśmy grę, a oni strzelili bramkę. Bywa. Pojechaliśmy na Stomil, a tam jeszcze większa przewaga. Akurat Piotrek Klepczarek, z którym grałem w Dolcanie, a teraz jest w Stomilu, siedział na trybunach po kontuzji i napisał mi później sms-a, że posiadanie piłki w tym meczu, to 93% do 7 na naszą korzyść. Ale co z tego, skoro w 93. minucie tracimy bramkę. Ale każdy sukces rodzi się w bólach. Mecz z Zagłębiem Sosnowiec pokazał, że jesteśmy dobrą drużyną, tylko musimy w głowach po tych niepowodzeniach to sobie poukładać i znów uwierzyć. Myślę, że zaraz się odegramy.
Trafiłeś do trenera, który cię zna, miła odmiana.
To był jeden z czynników, którymi się kierowałem. U trenera Dźwigały byłem pół roku i grałem, a u nowego zawsze trzeba od nowa udowadniać swoją wartość. Świeżo po doświadczeniach w Piaście było to dla mnie istotne. Oczywiście ciągle myślę o Ekstraklasie, ale przede wszystkim chciałem mieć szansę na regularną grę. Lepsza pierwsza liga niż rezerwy Piasta.
Tam miałeś chyba dużo okazji, by się wykazać.
Było ciekawie. W pierwszej rundzie wygraliśmy chyba tylko jeden mecz. Później był nowy trener, nowi zawodnicy i w miarę to wyglądało. Staraliśmy się grać piłką, trochę podobnie jak Podbeskidzie teraz i przynosiło to fajne efekty. Ale i tak skończyło się spadkiem.
Przychodząc do Bielska, wiedziałeś, że Zubas jest już spakowany czy byłeś gotowy na rywalizację?
Nie wiedziałem. Trener od początku mówił, że jest Zubas i potrzebuje drugiego. Pytał się, czy jestem gotowy na taką rywalizację. Powiedziałem, że się nie boję i chętnie powalczę o jedenastkę, jeśli trener mnie widzi w takiej roli.
Zubas był w piątce najlepszych bramkarzy ligi w poprzednim sezonie, wyzwań się chyba rzeczywiście nie boisz.
Czego mam się bać? Przegrałem rywalizację z najlepszy bramkarzem ligi, czyli Kubą Szmatułą, to może chociaż z piątym najlepszym uda się wygrać (śmiech). Zdrowa rywalizacja bramkarzy zawsze wychodzi drużynie na dobre.
Czyli w Podbeskidziu idziecie jednak na awans?
Nastroje w drużynie są bojowe. Czasami ta pierwsza liga jest trochę specyficzna. Nie obrażając nikogo, tutaj często tzw. wyrobnicy, którzy jeżdżą na dupie, a – jak mawiał trener Podoliński – trzecią żonglerkę potrafią zrobić tylko na wślizgu, pomimo tego, że jedynie przeszkadzają w graniu w piłkę, gromadzą dużo punktów. Zobaczymy, na pewno tę chęć szybkiego powrotu do Ekstraklasy w klubie widać. Ostatnio mieliśmy spotkanie z prezesem. On wyszedł z założenia, że spadek to był krok w tył, by zrobić dwa do przodu. Myślę, że tutaj są bardzo mocne fundamenty, by tak właśnie było. Liczę, że z czasem uda nam się zdominować tę pierwszą ligę w podobnym stopniu jak Zagłębie Lubin dwa lata temu. W pierwszej rundzie też nie miało ono wtedy tak dobrych wyników, ale z czasem było już pewniakiem do awansu. Kibice czasami też muszą zobaczyć kilka porażek, by to wszystko scalić i pójść do przodu.
Bielsko stało się niezłym miejscem do życia dla piłkarzy. Kilku bez większego wahania zamieniło Ekstraklasę na pierwszą ligę, niektórzy po spadku, mimo ofert, nie odeszli.
W klubie robią wszystko co tylko możliwe, byśmy ten awans wywalczyli. Teraz zatrudniono trenera mentalnego, więc mamy możliwość skorzystania też z jego usług.
Skorzystałeś?
Tak. Miałem już wcześniej takie doświadczenia. Poszedłem teraz kolejny raz, by zobaczyć, jak ten pan pracuje. Padł też pomysł współpracy z dietetykiem, żeby mieć kontrolę nad tym, co jemy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ale widać, że klub dokłada wszelkich starań.
Nie wkurza cię obecna sytuacja? Może wyjaśnię, bo nie wszyscy muszą być zorientowani – wygrałeś rywalizację z Mateuszem Lisem, mecze ligowe potwierdziły hierarchię w bramce, lecz zdarza się, że musisz siadać na ławce, bo Lis jest młodzieżowcem. Jeden musi grać, a w klubie macie z nimi problem.
Wiadomo, że jest to trudna sytuacja. Rozmawiałem na ten temat z trenerem bramkarzy, który powiedział, że nie mogę się na to wkurzać. Jakoś nie potrafię udawać, że jestem zachwycony, że nie gram. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje. To broń Boże nie jest tak, że wychodzę na trening i odstawiam jakieś numery. Po prostu widać po mnie jako po osobie taki niedosyt.
To na koniec powiedz – nie żałujesz dziś, że właśnie tak potoczyła się twoja dotychczasowa kariera?
Ale czy mam czego żałować? Już przeżyłem coś, co – jak podejrzewam – wielu ludzi będących w podobnym położeniu bardzo chciałoby przeżyć, a nigdy nie będzie im to dane.
Pojawiają się jednak głosy, że Nawałka, choć oczywiście tego nie chciał, trochę skrzywdził cię tym powołaniem.
Są takie głosy, ale nie traktuję ich poważnie. Skupiam się bardziej na wyciągnięciu odpowiednich wniosków. Im człowiek starszy, tym ma większe doświadczenie i dziś myślę, że pewnie tak to się musiało potoczyć, żebym się czegoś nauczył, na coś bardziej uodpornił.
Ale powrotu do reprezentacji chyba na razie nie będziesz deklarował.
(śmiech) Może nie bawmy się w takie rzeczy, bo później mnie podłapiecie i znowu będziecie ze mną jechali.
Uważasz, że było za ostro? Kiedy?
Były takie momenty, jeszcze w pierwszej lidze. Cóż, trzeba robić swoje. Nie ma co za dużo gadać, bo zawsze może się to obrócić przeciwko tobie. To, co sobie myślisz, zostaw w takich sytuacjach dla siebie, a ze światem możesz się podzielić, jak już coś fajnego osiągniesz.
Ale musiałeś się tego spodziewać, oczekiwania wobec ciebie urosły o jakieś tysiąc procent.
No dobra. Jak mówiłem, wiele czynników wpłynęło na to, że wtedy wyglądałem słabo, ale już sobie z tym poradziłem. Teraz jestem mocniejszy.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK