Reklama

Wczoraj agrowpierdol, dziś Śląsk przemielony na tabakę

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

22 września 2016, 22:23 • 4 min czytania 0 komentarzy

To już nie są jaja, tylko jawne kpiny. O ile po wczorajszym agrowpierdolu Lechii w Niepołomicach można było się jeszcze śmiać pod nosem i szydzić, o tyle dziś miarka się przebrała. Śląsk pojechał na Kaszuby zmierzyć się z Bytovią i został przemielony na tabakę.   

Wczoraj agrowpierdol, dziś Śląsk przemielony na tabakę

Czy drużynie z Ekstraklasy ma prawo przydarzyć się porażka w pucharze z pierwszoligowcem? Ma prawo. Czy Śląsk mierzył się dzisiaj z jakimiś kompletnymi ogórkami? Nie, grał w gruncie rzeczy z dość solidną, choć rzecz jasna nie wybitną, drużyną. Czy podopiecznych Mariusza Rumaka można jednak w jakikolwiek sposób usprawiedliwić po meczu z Bytovią? Nie, w żadnym wypadku nie można.

Nie po takiej grze, nie po tym, co sobą prezentowali. Nie po tym, z jakim nastawieniem podeszli do tego spotkania. Piłkarze Śląska nie zrobili bowiem absolutnie nic w kierunku awansu. Znajdujemy dwa wytłumaczenia takiego stanu rzeczy: wrocławianom albo najzwyczajniej w świecie im się nie chciało, albo chcieli, lecz nie potrafili. Sami nie wiemy, która z tych możliwości stawia ich w gorszym świetle.

Jedno jest pewne – Bytovia wygrała nie tylko dzięki większej determinacji, lecz przede wszystkim, o zgrozo, dzięki umiejętnościom czysto piłkarskim. Drużyna z Kaszub wcale nie potrzebowała kilkunastominutowej badanki, by przekonać się, że rywal jest do puknięcia na miękko. Goncalves wybił podał pod nogi Opałacza, ten oddał strzał z okolic narożnika pola karnego, piłka odbiła się jeszcze od Celebana, nie minął kwadrans i było 1:0 dla Bytovii.

Czy Śląsk po starcie bramki postanowił śmielej zaatakować i zaskoczyć czymś rywala? Czy zawodnicy Mariusza Rumaka poczuli jakikolwiek moralny obowiązek pokazania, że na co dzień to oni występują w wyższej klasie rozgrywkowej? Czy komukolwiek zaświeciła się czerwona lampka, że odpadnięcie z pierwszoligowcem będzie mimo wszystko wstydem? Nic z tych rzeczy. Po nieco ponad pół godzinie było już bowiem 2:0 – karnego (choć mimo wszystko nie dalibyśmy sobie uciąć ręki, czy Goncalves rzeczywiście zagrał ręką) wykorzystał Łukasz Wróbel.

Reklama

Jedenastkę przed przerwą miał także Śląsk, jednak – jakżeby inaczej – Sito Riera nie zdołał pokonać Bieszczada. Był to zresztą najbardziej dobitny dowód impotencji wrocławian nie tylko w tym spotkaniu, lecz ogólnie w tym sezonie. To, co zaserwował Śląsk, nie było już nawet śmieszne, lecz najzwyczajniej w świecie smutne. Smutne i – obserwując, co przy trzeciej bramce dla Bytovii odwalił Pawełek  – wręcz przerażające. Tak samo przerażające zresztą jak anemiczne próby ratowania honoru w drugiej połowie. Szkoda strzępić ryja gadać – po prostu zwykła kompromitacja, tyle.

Na sam koniec wypada jeszcze tylko pogratulować Bytovii. Frajerów też trzeba przecież umieć ogolić.

* * *

Blisko spektakularnej wtopy była dziś także w rozgrywanym trzy godziny wcześniej starciu Arka Gdynia, która mierzyła się z KSZO Ostrowiec.

Gdyby mecz ten skończył się po pierwszej połowie, prawdopodobnie stwierdzilibyśmy, że właśnie tak powinny wyglądać pucharowe potyczki ekstraklasowych drużyn z zespołami z niższych lig. Choć Arka wystawiła do gry drugi garnitur, bez większego trudu zdominowała rywala i nie miała większych problemów z kontrolowaniem boiskowych wydarzeń. Gdynianie co prawda nie wyszli na murawę, by zabić, ani też nie prezentowali jakichś fajerwerków, ale i trudno było dostrzec w tym wszystkim lekceważenie.

Ot, przyjechać, pozamiatać najszybciej jak to możliwe, dograć do końca, podać sobie dłonie, uśmiechnąć się jeszcze kurtuazyjnie na pożegnanie i wrócić do domu. Przed przerwą swojego pierwszego gola po poważnej kontuzji po podaniu Rafała Siemaszki zdobył Paweł Abbott, a następnie prowadzenie podwyższył jeszcze Socha. Zrealizowanie założonego planu wydawało się więc już jedynie formalnością. Nic, naprawdę nic nie zapowiadało wówczas, że w Ostrowcu Świętokrzyskim Arka po ostatnim gwizdku za awans dziękować będzie mogła wyłącznie bożej opatrzności.

Reklama

“Żółto-niebiescy” po przerwie zagrali bowiem prawdziwy kryminał. Ktoś niezorientowany w realiach polskiej piłki mógłby przypuszczać, że z dwójki Arka – KSZO, to ci drudzy grają na co dzień w wyższej klasie rozgrywkowej. Gdynianie kompletnie odpuścili, cofnęli się, oddali gospodarzom inicjatywę i najwidoczniej liczyli na to, że ich rywal wystrzeli co najwyżej kilka kapiszonów, a następnie zrezygnowany znajdzie sobie lepsze zajęcie.

Choć KSZO mimo przewagi przez długi czas rzeczywiście nie potrafiło w miarę celnie kopnąć w kierunku bramki, w końcu jednak im siadło – Gil zacentrował do Stachurskiego, ten wyprzedził obrońców i wsadził na 1:2. Na tym jednak nie koniec – w następnej akcji gospodarze powinni byli wyrównać, jednak karnego nie wykorzystał Łatkowski. Arkowcy kompletnie stracili rezon, Czesław Michniewicz zaś – jeśli oglądał to spotkanie – miał pełne prawo uśmiechnąć się pod nosem. Podrażnione KSZO do samego końca nie składało bowiem broni i szaleńczo atakowało. Gola na 2:2 ostatecznie jednak nie wcisnęło.

Nawet jeśli Arka nie skompromitowała się dziś w stylu Śląska, to jednak niesmak mimo wszystko pozostaje…

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...