Poszliśmy do kiosku, kupiliśmy “Forbesa” i już wiemy – zamieszczony w nim ranking na temat przychodów polskich klubów można wyrzucić do śmieci. Ma on z rzeczywistością tyle wspólnego, co Nelly Rokita z profesorem Janem Miodkiem. Zresztą, sami autorzy między wierszami sugerują, by ich pisaniny nie traktować specjalnie poważnie, za co należą się pochwały – mało kto ma do siebie tyle dystansu. Jeśli więc ostatnio usłyszeliście, że Zagłębie Lubin osiąga największe przychody w Polsce, a drugi jest Bełchatów, to raz na zawsze wyrzućcie to z pamięci.
Najpierw streśćmy – firma Deloitte zbadała źródła przychodów polskich klubów. Podzieliła je na kategorie: dzień meczu (przychody ze sprzedaży biletów, karnetów, katering), transmisje (to chyba jasne), komercja (przychody z umów sponsorskich, reklam, sprzedaży koszulek i pamiątek).
Gdzie sugestia, żeby raportu nie brać poważnie, o której napisaliśmy we wstępie? Autorzy przyznają, że nie analizowali wpływów z transferów, bo nie wszystkie kluby chciały je ujawnić. Dobre, co? Analizowali, że Zagłębie Lubin sprzedało biletów za łączną sumę 1,2 miliona złotych i że ktoś tam kupił szalik, ale już nie to, że Legia sprzedała Fabiańskiego i Janczyka za ponad 20 milionów. Przecież to absurd.
Od dawien dawna transfery są jednym z głównych źródeł utrzymania dla polskich klubów, a cała sztuka w tym, by kupić tanio, a sprzedać drogo. Jeśli tego się nie bierze pod uwagę, to ręce opadają. To tak jakby w tabeli nie uwzględniać wyników meczów wyjazdowych, bo piłkarze nie chcieli się przyznać, czy wygrali, czy przegrali, a akurat spotkania nikt nie trasmitował.
Jeśli 20 milionów (za tylko tych dwóch piłkarzy, nie liczymy innych) nie jest warte uwzględnienia w zestawieniu przychodów, jeśli nie jest wręcz kluczowe, to my już naprawdę nie wiemy, co tam się powinno znaleźć. Ale nie tylko Legia na tym ucierpiała – Wiśle zniknęło 12 milionów za samego Błaszczykowskiego… Ciekawi jesteśmy, czy ci sami specjaliści ocenialiby finanse Chelsea Londyn bez uwzględnienia sprzedawanych i kupowanych zawodników? Jakoś wierzyć nam się nie chce.
Drugim absurdem, który może ma uzasadnienie w przepisach prawa, jest tworzenie różnicy między ITI w Legii, Tele-Foniką w Wiśle a KGHM-em w Zagłębiu czy PGE w Bełchatowie. KGHM tylko teoretycznie nie jest właścicielem lubińskiego klubu. Tak naprawdę rządzi na identycznych zasadach, na jakich w Legii władzę ma ITI czy w Wiśle Bogusław Cupiał (decyduje o wszystkim, obsadza stanowiska). Wliczanie więc wydatków KGHM (25 milionów złotych rocznie) jako wpływów od sponsorów, przy jednoczesnym pomijaniu w przychodach wydatków ITI nie ma żadnego sensu. Oczywiście, jest to trzymanie się litery prawa, ale jednocześnie całkowite oderwanie od rzeczywistości. Wiadomo, że KGHM nie wymyślił sobie, że da 25 milionów za reklamę na koszulkach, tylko zwyczajnie dotuje klub.
Tak naprawdę znaleźliśmy więc tylko jedną ciekawostkę – odpowiedź na pytanie, jak radziłaby sobie Legia, gdyby ITI się wycofawało. Przynajmniej w roku 2007 (raport obejmuje właśnie ten rok) nie najgorzej. Zanotowała ponad 16 milionów złotych przychodu (same bilety to ponad 4 miliony, łącznie z transmisjami prawie 10), a doliczyć trzeba jeszcze nad wyraz dochodowe wówczas transfery. Śmiało można więc założyć, że wpływy przekroczyły 40 milionów złotych i były większe niż wydatki. Może więc teksty, że Legia bez ITI zgniłaby w trzeciej lidze to zwykła bajka? W ogóle wychodzi na to, że ITI nie jest żadnym sponsorem klubu. Nie daje pieniędzy, tylko pożycza. Niby odkupiło zadłużoną Legię i… błyskawicznie zadłużyło ją jeszcze bardziej. Aktualnie dług Legii wobec ITI przekracza 80 milionów złotych.
Aha, no i potwierdziło się, że najlepszy marketing w lidze ma Lech Poznań – ten klub w kategorii “dzień meczu” zarobił najwięcej – ponad 7 milionów złotych. A ta suma będzie tylko rosła. W Wielkopolsce zrozumiano, że to fani mają być jednym z głównych sponsorów klubu i że trzeba o nich zadbać…
WYSYŁAJ KODY Z BUTELEK I PUSZEK WARKI.
Wygraj wyjazdy na mecze najbardziej uznanych klubów Europy.
FOT. W.Sierakowski FOTO SPORT