Kujt. Kałt. Kojt. Kołt. Kyjt. Gdyby sam Dirk Kuyt usłyszał mnogość opcji wymówienia swojego nazwiska przez Dariusza Szpakowskiego, pewnie złapałby się za głowę. Ale to nie tak, że swoją osobą tylko komentatorowi TVP sprawiał problemy. Nie dawał spać po nocach także rywalom, mimo że… nie sprawiał wrażenia wielkiego piłkarza.
Szczególnie było to widoczne po reprezentacji. Sneijder, Robben, van Persie, van der Vaart i obok nich Dirk Kuyt. Robol w drużynie samych artystów. Gość efektowny tak jak leżąca na stole paczka fajek obok geniuszy, będących w stanie rozwiązać akcję na sto różnych sposobów. To jakby robotnik z kopalni usiadł przy stole z paryskimi krytykami sztuki. I jemu, i im należy się rzecz jasna szacunek – po prostu to dwa kompletnie inne światy.
Kiedy Kuyt potrafił posadzić na ławce kolejnego magika, wielu kibiców pukało się w czoło. Jak to możliwe? Co niby ma ten gość? Trenerzy go uwielbiali, bo to synonim wielkiej harówki. Nie było dla niego straconej piłki. Nie było możliwości, że nie wróci za obrońcą. Przez to często pozostawał w cieniu swoich kolegów, ale jeśli ktoś pamięta jakikolwiek mecz, w którym nie dał z siebie maska – niech da znać. Szukamy w głowie i nie pamiętamy ani jednego razu, gdy “Kojt” zabawił się w Janotę.
Degradowanie Kuyta do roli boiskowego zapierdalacza byłoby oczywiście lekkim nietaktem, warto dodać, że Holender został obdarzony niebywałym nosem do bramek. Miał w sobie coś z Thomasa Muellera, jakimś dziwnym trafem piłka potrafiła spaść pod jego nogi. Król dobitek, rykoszetów, gry w tłoku, gdzie niekoniecznie trzeba było najwyżej wyskoczyć, ale można było raczej wykazać się sprytem i przewidzieć, gdzie spadnie piłka. To pozwoliło mu wykręcać przyzwoite liczby w każdym miejscu, w którym miał okazję grać.
Dziś Kuyt obchodzi dziś 36. urodziny. W poprzednim sezonie Eredivisie strzelił 19 bramek, więc… wypada życzyć wyłącznie utrzymania formy!