Najgorsze w naszym odpadnięciu z mistrzostw jest to, że musimy powoli wracać do szarej rzeczywistości. Już zaczęły się eurowpierdole, zaraz będzie trzeba rozliczać kluby za wszystkie absurdy, zaraz ktoś zatrudni Bitabibombu z piątej ligi senegalskiej i tak dalej. Niby ma to swój urok, ale przez te trzy tygodnie żyliśmy wielką piłką i nie bardzo chce się wracać. A trzeba. I powrót wcale do najłatwiejszych nie należy, bo już siódmego lipca (w ten czwartek!) obejrzymy spotkanie o Superpuchar Polski.
Na pierwszy rzut oka wygląda to fajnie, zmierzy się Legia z Lechem, więc dwaj odwieczni rywale, no – zadzieje się. Ale jakby przyjrzeć się temu dokładniej, to chyba jest jakiś powód, że nikt o tym spotkaniu specjalnie nie mówi. Raczej nie wpadają do nas znajomi, którzy od progu z uśmiechem na ustach wołają: hej, w czwartek grają o superpuchar! Wiadomo, najzagorzalsi kibice pójdą i zedrą gardła, ale reszta wybierze spacer, kino, cokolwiek. Ludzie mają tę rywalizację w dupie, nie ma co się oszukiwać.
Powodów jest kilka, a najważniejszym oczywiście termin. Nie bardzo było, kiedy ten mecz rozegrać, bo potem w Warszawie zjeżdża się NATO, a po nim już startuje liga. Wtedy trochę głupio inaugurować sezon, gdy ten już trwa. Wybrano więc siódmego lipca, czyli datę półfinału Euro i w sumie mogło być gorzej – my wciąż mieliśmy szansę na tych mistrzostwach być. Ale nawet jak nas nie ma, wygląda to przygnębiająco. Niby nie różnimy się tak bardzo z Francją klimatem, a w czwartek dysproporcja w temperaturze między oboma krajami będzie wynosiła gdzieś z tysiąc stopni. Dobrze, że chociaż ktoś pomyślał i dał ten mecz na kilka godzin przed półfinałem. Gdyby nie, wtedy naprawdę jedynymi widzami byliby Hasi z Urbanem.
Nie zrozumcie nas źle – nie obwiniamy PZPN-u za taką datę, bo oni po prostu nie mieli gdzie indziej upchnąć tego meczu. Dlaczego? Bo regularnie dupy dają piłkarze i zaczynamy grę w europejskich pucharach od samiuśkiego początku, kiedy jeszcze poważni zawodnicy leżą do góry brzuchem na plaży. Zagraliby ten mecz w środku przyszłego tygodnia i wszyscy byliby zadowoleni, ale niestety, wtedy Legia musi już podnieść rękawice w starciu z Bośniakami w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Powiecie – to zaczynajmy ligę później, wtedy znajdzie się więcej miejsca. Tak, ale dalej znów go zabraknie, bo rundę jesienną trzeba by kończyć w styczniu. Klimatu nie zmienimy, wyniki piłkarze już mogą. Nie robią tego, dlatego taki mecz gramy w dniu, kiedy teoretycznie nikogo nie powinien obchodzić.
Za terminem idzie inny problem – nie dość, że nie dopisze frekwencja wśród kibiców, to jeszcze piłkarze nie stawią się w komplecie. Pazdan, Nikolić, Jodłowiec, Duda, Linetty, Kadar grali na Euro i teraz nie wystąpią, bo są zmęczeni i zwyczajnie zasłużyli na urlop. Słowak i Węgier wrócą do Legii 7 lipca (ale wiadomo, że nikt ich na boisko nie wpuści), Pazdan i Jodłowiec trzy dni potem, Kadar przyjedzie na Bułgarską jedenastego, a Linetty wróci najpóźniej, bo dopiero 16 lipca. Może nie będzie to wyglądać tak źle jak wtedy, gdy Henning Berg chciał wstawiać masażystę do składu na mecz z Zawiszą, ale jednak wciąż marnie. Legia bez najlepszego strzelca i obrońcy, Lech bez kluczowego pomocnika w środku pola. Choć w sumie, może to im wyjdzie na dobre. Do ich braku trzeba się przyzwyczajać.
No, to może chociaż zagrają sobie na równym jak stół boisku, piłeczka będzie chodziła i rezerwowi dadzą show? Jakby to wam powiedzieć…
Fot. legia.net
Rzeczniczka Legii na Twitterze stwierdziła, że trzeba zaufać greenkeeperom. Mamy nadzieję, że jeden z nich to Gandalf, a drugi Dumbledore, bo innej szansy nie widzimy.
Sami przyznajcie – nic tutaj nie gra, kompletnie. Termin z dupy (choć tak jak pisaliśmy, nie z winy organizatora), grać nie ma kto i dla kogo, ani na czym.
Fot. FotoPyk