Cztery lata temu, w Portugalii, doszło do cudu – drużyna, która grała toporny, nijaki, defensywny futbol zdobyła mistrzostwo Europy. Mało wyrafinowana taktyka w stylu: bronimy się w jedenastu i kontrujemy przyniosła Grekom złoty medal. Teraz, na szczęście, koszmar minionych EURO nie powróci. Podopieczni Otto Rehhagela nie mają już szans na awans do ćwierćfinałów.
Od mistrzostw w Portugalii futbol poszedł do przodu. Niemiecki selekcjoner chyba jednak tego nie zauważył. Podczas turnieju w Austrii i Szwakcarii miał do zaproponowania dokładnie to samo, co cztery lata wcześniej. Jego piłkarze grali głównie w poprzek boiska, tylko od święta zdecydowali się ruszyć do przodu.
Przez chwilę wydawało się nawet, że ta toporna taktyka przyniesie efekt – do 67. minuty spotkania ze Szwecją utrzymywał się wynik 0:0. W tym czasie to Grecy byli bliżsi strzelenia gola po fartownej kontrze. I gdy wszyscy zaczęli myśleć, czy nie czeka nas powtórka z Euro 2004, coś pękło – Zlatan Ibrahimović wykorzystał niezdecydowanie obrońców rywali i zdobył bramkę. Potem poszło gładko – Skandynawowie trafili jeszcze raz, a Greków ostatecznie dobili Rosjanie, którzy wczoraj ich po prostu zabiegali.
Widać, że catenaccio umiera śmiercią naturalną. W cenie jest futbol ofensywny, pełen szybkich podań do przodu, taki, jaki prezentują Holendrzy. Wydaje się, że dla sędziwego Rehhagela to najlepszy moment na przejście na emeryturę. Po sukcesie z 2004 roku na pewno dostał od Greków jakąś wyspę lub przynajmniej spory skrawek plaży na własność. Niech się tam opala, czyta piłkarskie gazety, ogląda mecze w telewizji, niech robi co tylko zechce, tylko, na Boga, niech nie siedzi już na ławce trenerskiej!