Z biegiem lat coraz częściej oglądam piłkę nożną jako obserwator, który po zwycięstwach w większym stopniu odczuwa ulgę niż radość. Z dzieciaka, który dzień po meczu w telewizji w podrabianej koszulce grubego Ronaldo stara się powtarzać na podwórku jego zagrania pozostało niewiele, ale w ciągu roku zdarzają mi się jeszcze ze 3-4 potyczki będące w stanie mimo wszystko wycisnąć ze mnie głębsze emocje. Takie, podczas których nie wszystko dogłębnie analizuję, nie rozmyślam i które zaczynam czuć w kościach już na kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem. Takie, którym po prostu daję się ponieść. Pozwalające mi zapomnieć o bożym świecie. Dzisiejsze starcie z Niemcami jest zdecydowanie jednym z nich.
Nawet jeśli najzwyczajniej w świecie jestem zbyt młody, by być w stanie w pełni zrozumieć wszystkie smaczki i niuanse naszych bojów z zachodnimi sąsiadami z czasów gdy życie w Polsce za komuny przypominało kolorami transmisje telewizyjne z tamtych lat, a gola Gerda Muellera z „meczu na wodzie” mogę sobie co najwyżej obejrzeć na Youtubie, to te Niemcy jakoś i tak zawsze się gdzieś w mojej piłkarskiej świadomości przewijały. Zawsze były obecne, śledziły nas niczym własny cień, który w pewnym momencie się materializował, wstawał i zaczynał dusić niczym w jakimś koszmarze. Nieważne, czy działo się to kilka czy kilkadziesiąt lat temu.
Za każdym razem jest w tych bojach coś, co zapada w pamięć. Bramka stracona w ostatniej minucie w 2006 roku, niecelebrowanie goli przez Podolskiego dwa lata później, poślizgnięcie się Wawrzyniaka, ale też szalona radość po golu wracającego po latach do kadry Mili czy nawet głupia biegówka, w której Jeleń wyprzedził także w 2006 słynącego ponoć z nadludzkiej szybkości Odonkora… To wyłącznie kilka przykładów, które można by mnożyć i mnożyć. Wszystko to jakoś na stałe zapisuje się gdzieś z tyłu głowy, stale formuje obraz całości, nie ma w tym wszystkim miejsca na jakąkolwiek pustkę, na jakąkolwiek próżnię. Na nic, względem czego byłbym w stanie przejść obojętnie i o czym zapomniałbym następnego dnia przy porannej kawie i fajce. Tak jakby los sam chciał, żeby ta historia pisała się dalej i dalej.
Nigdy nie postrzegałem Niemców jako naszych wrogów, nie darzę ich nienawiścią ani nawet niechęcią, nie przeklinam ich za grzechy przeszłości, nie żywię wobec nich absolutnie żadnych uprzedzeń, choć gdybym żył w innych czasach, być może byłoby inaczej. Rozpatruję to wszystko bardziej w kategoriach odwiecznej, w pewien sposób wręcz romantycznej rywalizacji, w której jeden stale stara się wyjść z cienia drugiego. W której jeden nieustannie chce drugiemu zagrać na nosie i udowodnić, że dawne klęski to już tylko i wyłącznie zamierzchła przeszłość. Czy jest to oparte na kompleksach? Nie oszukujmy się – w jakimś stopniu na pewno. Uważam mimo wszystko, że nawet jeśli z Niemcami udało nam się zwyciężyć do tej pory tylko jeden jedyny raz, to bez nich nasza rzeczywistość byłaby o wiele mniej wyrazista.
Jakkolwiek by wyglądał nasz bilans z nimi, wierzę że dziś nie jesteśmy bez szans. Wierzę że się uda. Czy jest to pozbawione logiki i naiwne? Po części na pewno tak. Wiara ma jednak to do siebie, że zazwyczaj jest pozbawiona logiki i w znacznej mierze opiera się na przeczuciach i zaklinaniu rzeczywistości. Na nadziei, że coś, czego pragniesz, może się w pewnej chwili ziścić. Tym bardziej, że tym razem argumenty mamy znacznie mocniejsze niż w ostatnich latach. Jest to wyłącznie wiara, ale o wiele bardziej poparta racjonalnymi przesłankami niż w 2006 czy 2008 roku.
Choć wyskakujący z każdego zakamarka Lewandowski już mi się przejadł, to i tak najwyraźniej uległem pompowaniu balonika. Koniec kropka. C’est fini. I bynajmniej nie jest mi z tego powodu wstyd. Możecie uważać, że udzieliło mi się daleko posunięte januszowanie. I pewnie będzie w tym sporo prawdy. Ale wiecie co? Tak naprawdę jest mi to jakoś wyjątkowo obojętne. Moim zdaniem futbol powinien bazować przede wszystkim na budzeniu emocji. A dzisiejsze starcie z Niemcami budzi je we mnie w większym stopniu niż jakiekolwiek inne spotkanie, które miałem okazję oglądać na przestrzeni minionych kilku, a może i nawet kilkunastu miesięcy. Nic nie jestem w stanie nic na to poradzić. Podejrzewam jednak, że nie tylko ja.
A jeśli przegramy? Pewnie, będę niepocieszony i przez moment pochodzę struty. Pewnie nawet przez chwilę też ponarzekam i pomarudzę, podobnie jak miliony innych osób w naszym kraju. Tak czy siak, nawet jeśli ostatecznie na naszych oczach tym razem nie napisze się historia, jestem przekonany, że następnego dnia mimo wszystko obudzę się z poczuciem, że nasi zawodnicy dali z siebie wszystko. Tutaj to akurat kwestia właśnie przekonania, a nie wiary.
Wiem też, że dziś wieczorem po raz kolejny wejdę w skórę dzieciaka, który każde zagranie biało-czerwonych będzie pożerał niczym cukierki.
Janusz Banasiński
Fot.FotoPyK