Robert Lewandowski schodzi z boiska treningowego w La Baule. To pierwszy dzień, kiedy obowiązuje strefa mieszana, czyli może się spodziewać setek pytań. Wołają go wszystkie telewizje. – To gdzie podejść? Tu czy tam? – rzuca do reportera TVP. Podchodzi, cierpliwie i wyczerpująco odpowiada na kolejne pytania, po czym przechodzi dalej. Gdyby chciał zadowolić wszystkich chętnych, mógłby tak stać przy barierce cały dzień, więc z pomocą przychodzi mu rzecznik PZPN. „Lewy” ma jednak przy tym taki luz, jakby za moment miał grać sparing z Darmstadt czy innym Augbusrgiem, a nie turniej życia.
Dziś – przy inauguracji turnieju – Robert znajduje się niemal wszędzie. To już taka postać, której nie wypada, a wręcz nie można pominąć przy wybieraniu największych potencjalnych gwiazd turnieju. Na równi z Modriciem, Pogbą, Iniestą czy innym Griezmannem. Dla niego to jednak codzienność. Część młodszych kadrowiczów może i poczuła się lekko przytłoczona atmosferą Arłamowa, ale nie on.
Lewandowski, Glik, Krychowiak, Szczęsny, Milik, Błaszczykowski, Piszczek. Piłkarze tego formatu nie potrzebują motywacji. Nie potrzebują napinki. Nie zarywają nocy dzień przed meczem. Nie pstrykają sobie fotek na wielkich stadionach ani nie podniecają się, że jeden mieszka obok Gameiro, drugi kumpluje się z Riberym, trzeci wychodzi na kolację z Tottim, czwarty kupuje szynkę z Buffonem, a piąty podsyła swoją książkę Gundoganowi. Dla nich wielki futbol to codzienność. Dla nich to, co czeka ich dziś o 18:00, to another day in the office, który trzeba po prostu odhaczyć. Oni nie muszą przesadnie się zagrzewać. Nie dorabiają wielkiej ideologii. To takie pokolenie, które wręcz nie chce przesadzić z pompowaniem. Dla nich tablica z taktyką jest ważniejsza od scen z „Gladiatora”, „Ogniem i mieczem” czy cytatów z Muhammada Aliego.
To pokolenie luzu. Pokolenie otrzaskane z wielkim futbolem, dla którego Euro ma być tylko kontynuacją sezonu. Kiedy po zwycięstwie nad Niemcami wokół kadry panowała euforia, Krychowiak tylko poklepał po ramieniu jedną z osób pracujących przy kadrze: „spokojnie, to tylko jeden mecz. Eliminacje jeszcze trwają, a ja jeszcze za chwilę mam Real, Barcelonę…”. Gdy Lewandowski dostał buty do regeneracji, którymi kilku naszych ligowców zalało swoje Instagramy, a on po kilku miesiącach w Bundeslidze, Champions League i Pucharze Niemiec stwierdził, że nie musiał ich zakładać, bo jeszcze się nie zmęczył. Kiedy Glik gra z Adurizem – najlepszym dziś hiszpańskim napastnikiem – strzela mu od razu z łokcia, by pokazać, kto tu rządzi. Kiedy Milik zostaje przedwcześnie zmieniony w meczu o mistrzostwo, holenderskie media sugerują, że właśnie dlatego Ajax stracił tytuł.
Przez ostatnich kilka tygodni codziennie czytaliśmy o pompującym się baloniku. Kadrowicze dostawali w mediach społecznościowych setki wiadomości na zasadzie: więcej treningów, mniej reklam i tak dalej, i tak dalej. Kiedy reprezentanci z Korei ruszyli na rynek z zupkami – dostało im się niemiłosiernie. Tego pokolenia to nie dotyczy. Ci goście to chodzące marki, dla których to chleb powszedni, więc wykorzystują ten sukces. Lewandowski reklamuje wszystko, co się da, Krychowiak przyjmuje ofertę za ofertą, a Glik uśmiecha się z reklam włoskich jeansów. Zbigniew Boniek kiedyś powiedział, że główna zasługa aktualnego PZPN-u to fakt, że nie wstyd pokazać go na ulicy. Tak samo jest z tymi kadrowiczami. Wieloma zwyczajnie wypada się chwalić. Bo niby czemu mamy na siłę kryć, że sam Lewandowski jest dwa razy więcej warty niż Irlandia Północna?
Dlatego tym razem nie kupuję hasła: „nie pompujcie balonika”. To nie my go pompujemy. On w tym sezonie pompował się sam. W Monachium, Sewilli, Rennes, Dortmundzie i Amsterdamie. Napompujcie go jeszcze bardziej w Nicei. A potem w Saint-Denis i Marsylii. Niech to będzie turniej życia dla wszystkich Polaków.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK