To tylko jeden dzień. Jeden mecz. Jedno wielkie wydarzenie, ale mam dziwne przeczucie, że za moment okaże się, iż to my organizujemy Mistrzostwa Europy lepiej niż Francuzi. Cztery lata temu wydawało nam się, że wszystko przyrządzimy na ostatnią chwilę, ogólnie z dnia na dzień będziemy łatać kolejne braki i przy tak nowoczesnych państwach jak Francja nawet nie stoimy. Bzdura. Francja to kraj tak obyty z organizowaniem wielkich turniejów, tak przyzwyczajony do wielkiego sportu, że dla nich mistrzostwa mają się wygrać i zorganizować same. Jakoś to pójdzie. Bez przesadnego zamartwiania się czy profesjonalizmu.
Niestety. Nic się samo nie zorganizuje. A na pewno nie zorganizuje się na wysokim poziomie przy aż takiej niechlujności.
W Paryżu pojawiam się na cztery-pięć godzin przed meczem. Korki na autostradzie wjazdowej do Saint-Denis – to akurat normalka, można się było spodziewać. Jazda pociągiem i tak nie ma większego sensu, skoro raz za razem kolejne są odwoływane i większość dziennikarzy siwieje widząc maile od przewoźnika z przeprosinami. Kolejka miejska na Stade de France też tak działa, jakby jej los zależał od nawalonego kontrolera, który nie trafia w przycisk. Ale samo przedostanie się pod stadion to dopiero początek długiej drogi. Po pierwsze – kiedy w Polsce organizowano finał Ligi Europy – event o pięćdziesiąt razy mniejszym znaczeniu – cała Warszawa była oklejona drogowskazami. Całe miasto celebrowało to wydarzenie. O Euro nawet nie ma sensu wspominać, bo wówczas wszystkie drogi prowadziły na stadiony. Tutaj? Tutaj – za przeproszeniem – panuje taka euro-wyjebka, że na jakiekolwiek udogodnienia nie ma sensu liczyć.
– Excuse me, where is the car park P1?
– No.
– But where?
– Yes, where.
– Excuse me, where is the media centre?
– Straight.
80 procent rozmów wygląda w ten sposób.
Idziesz „straight” aż dochodzisz do stewarda pochodzenia na oko pakistańskiego, który robi głupie miny nerwowo powtarzając „żurnalist, żurnalist” i pokazując raz w lewo, raz w prawo. No dobra, ale gdzie to centrum? Dwieście metrów w drugą stronę. Jest kolejna wolontariuszka, wyglądająca ciut inteligentniej. „Do you know where the media centre is?”. Nie, oczywiście, że nie wie. Trzeba zapytać kolegi trzysta metrów dalej. Wszystko trwa ładnych kilkadziesiąt minut, bo po pierwsze – poszczególne miejsca na stadionie, czy to wewnętrzne parkingi, czy inne wjazdy – są katastrofalnie oznaczone, a w zasadzie nie są oznaczone w ogóle. Po drugie – bo nikt nie mówi tu po angielsku. Nie, że mówi słabo. Oni, gdy słyszą inny język niż francuski, czują się wręcz urażeni z tą swoją sztuczną dumą. Pod względem międzynarodowego obycia zjadamy ich na śniadanie.
My – Polacy – jesteśmy sto razy bardziej światowym narodem niż Francuzi, tylko jakoś z nieznanych przyczyn nie chcemy tego przyznać.
Jeden wielki plus – sprawa bezpieczeństwa. W czasach, gdy na stadion Barcelony dałoby się wnieść bombę wielkości roweru, Francuzi przyłożyli się do tego nieprawdopodobnie. Pierwsza kontrola – sto metrów od stadionu, gdy próbujesz się zbliżyć do lokalnych knajpek. Druga – przy wjeździe na wewnętrzny parking. Wszyscy wychodzą z samochodu, każda walizka przetrzepana, psy szukają narkotyków i materiałów wybuchowych. Trzecia – już w środku jak na lotnisku. Pasek, telefon, zegarek i cały sprzęt elektroniczny przez taśmę. Czwarta – za drzwiami. Raz jeszcze trzeba opróżnić plecak. I dobrze. Dzięki takim akcjom następcy Jerome’a Boatenga nie będą się bali wysyłać rodziny do Francji.
Przesada? Na pokaz? Może i tak, ale lepiej zapobiegać w taki sposób niż leczyć po „ISIS, where are you?” ze strony angielskich przygłupów w Marsylii.
TOMASZ ĆWIĄKAŁA
Fot. FotoPyK