10 maja 2006, Eindhoven. Maresca i Kanoute strzelają kolejne gole dla Sevilli, piłkarze Middlesbrough – w sumie dość niespodziewanego finalisty Pucharu UEFA – pragną tylko, by ten mecz się już skończył. Tydzień później na Stade de France drużyna z Anglii stawia już większy opór, ale FC Barcelona głównie dzięki świetnej postawie rezerwowych w ostatnim kwadransie wyrywa grającemu w osłabieniu Arsenalowi z rąk puchar za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Nie wracamy do wydarzeń sprzed dekady w ramach kartki z kalendarza (spóźniliśmy się) – chcemy pokazać, jak niezwykłą dekadę ma za sobą hiszpańska piłka klubowa.
O ile w siatkówce najważniejszymi trofeami, czyli głównie tymi za zwycięstwo w Lidze Mistrzów, dzielą się Rosjanie i Włosi (ostatnio zgarniają je głównie ci pierwsi), o ile w piłce ręcznej ciężko przełamać duopol niemiecko-hiszpański, o tyle piłka nożna zmienia nam się powoli w pojedynek Hiszpanii z resztą świata. Pojedynek, który zjednoczone siły Europy i części Azji coraz wyraźniej przegrywają.
We wspomnianej dekadzie mieliśmy finały europejskich rozgrywek, w których występowały dwie drużyny z Anglii, dwie niemieckie czy nawet dwie z Portugalii, ale wszystko to incydenty, które ciężko zamienić było w jakiś stały trend. I tu do gry wchodzi La Liga, cała na biało. Nawet jeśli w finale hiszpańska drużyna spotyka ekipę, która nie ma siedziby na Półwyspie Iberyjskim – nie przegrywa. Ostatni raz, gdy w decydującym meczu Hiszpanie nie grali między sobą, tamtejsze drużyny poległy w 2001 roku (Deportivo Alaves z Liverpoolem, Valencia z Bayernem). Jeszcze wtedy nikt nie przypuszczał, że dziś będzie to w zasadzie nie do pomyślenia. Tym bardziej, że kolejne lata przyniosły “tylko” Ligę Mistrzów dla Realu i Puchar UEFA dla Valencii.
Ale wracamy do wspomnianego sezonu, w którym fety odbywały się i w Sewilli, i w Barcelonie. I lecimy dalej:
2005/06 – Liga Mistrzów (FC Barcelona) i Puchar UEFA (Sevilla),
2006/07 – Puchar UEFA (Sevilla),
2007/08 – nic,
2008/09 – Liga Mistrzów (FC Barcelona),
2009/10 – Liga Europy (Atletico),
2010/11 – Liga Mistrzów (FC Barcelona),
2011/12 – Liga Europy (Atletico),
2012/13 – nic,
2013/14 – Liga Mistrzów (Real Madryt) i Liga Europy (Sevilla),
2014/15 – Liga Mistrzów (FC Barcelona) i Liga Europy (Sevilla),
2015/16 – Liga Mistrzów (Real/Atletico) i Liga Europy (Sevilla).
Tylko dwa puste przeloty, 13 triumfów na 22 możliwe, porażki w finałach tylko wtedy, gdy w drugim narożniku jest inna ekipa z Hiszpanii. Trzeci rok z rzędu wszystko, co w europejskiej piłce najcenniejsze, pojedzie na Półwysep Iberyjski. I chyba niewiele wskazuje na to, że karta za chwilę się odwróci. Jeszcze jedna statystyka trochę kłócąca się z tezą, że Hiszpania to głównie dwie marki, gonione przez dwie kolejne, a Anglia – zdecydowanie większa liczba klubów, które na przestrzeni lat osiągały wysoki poziom. W XXI wieku do finałów europejskich rozgrywek dochodziło osiem klubów hiszpańskich, podczas gdy w przypadku angielskich liczba ta wynosi sześć. Bilansu ostatnich bezpośrednich pojedynków pomiędzy drużynami z tych krajów – trochę z litości – przypominać nie będziemy.
To już dominacja. Gdyby chodziło o podwórkowe granie, Europa najpewniej już dawno by się na Hiszpanię obraziła na amen i poszła do domu, oczywiście zabierając gałę.
Fot. FotoPyK