Stery w Arce Gdynia objął w czerwcu 2012 roku. Za jego rządów klub znów powoli zaczął wychodzić na prostą, a dziś po pięciu latach wraca do Ekstraklasy. O kluczach do awansu, porządkach wprowadzonych po spadku, trzyletnim planie odnowy sportowo-ekonomicznej, celach na najbliższy czas i wielu innych sprawach porozmawialiśmy z prezesem gdynian, Wojciechem Pertkiewiczem.
Huczne było świętowanie po wtorku?
Huczne, pohuczało, tak.
Ale sędzia meczu z Bytovią chyba nie za bardzo chciał tego awansu…
Nie wiem, czego chciał sędzia, ale na pewno nie świętował z nami. Tak można to delikatnie podsumować.
A jak to świętowanie wyglądało? Na spokojnie?
Tak, na spokojnie. Tak naprawdę fetę zostawiliśmy sobie na ostatnią kolejkę, na 5 czerwca. Możemy się teraz do niej z czystym sumieniem przygotowywać. Będzie przejazd autobusem, z miastem już prawie wszystko dogadane. Powinno być miło i sympatycznie. Oby tylko było jeszcze słonecznie.
Piłkarze dostali po wtorku wolne?
Nie, wczoraj był trening.
Na 8:00?
Na 8:30, alkomat i do domu (śmiech). Oczywiście żartuję.
W jakim stopniu – tak bez fałszywej skromności – uważa pan ten awans też za swój sukces, za efekt umiejętnego zarządzania przez pana klubem?
Rozegrałem zero minut, nie zdobyłem żadnej bramki, nie zanotowałem żadnej asysty, więc jednak w większości jest to zasługa tych osób, które wychodzą na boisko i wykonują robotę stricte sportową. Wiadomo, że praca organizacyjna jest podstawą ku temu, żeby oni w ogóle na to boisko wyszli. Tak czy inaczej, ostateczny wynik leży głównie w rękach działu sportowego. Samemu na pewno nie dałbym rady. To efekt pracy zbiorowej – od pani magazynierki, przez sekretariat, Radę Nadzorczą po wykończenie akcji przez Mateusza Szwocha. Trzeba wszystkich zebrać do kupy i podziękować im, a nie wskazywać poszczególne jednostki. Pamiętam jednak jednego prezesa, który – co prawda żartobliwie – stwierdził, że drużynę ma przeciętną, ale za to zarząd wybitny – i stąd dobre wyniki (śmiech).
Nie ma jednak co ukrywać, że klub zaczął wychodzić na prostą pod względem finansowym dopiero po tym, jak to pan objął urząd prezesa.
Przedtem były nieco inne czasy, inna polityka, zarządzanie trochę przypominające to w klubach, gdzie jest jeden możny właściciel. W takich przypadkach ramy finansowe są dosyć elastyczne, a gdy już się to Eldorado kończy, to jednak trzeba te nawiasy mocno trzymać i starać się poza nie nie wychodzić. Musieliśmy taką politykę wprowadzić, co – wiadomo – wiązało się z wieloma cięciami, zmianami – także personalnymi – w działach administracyjnych i organizacji klubu. Momentami rzeczywiście było to wręcz przykre. Chodzi tu już bardziej o całą kuchnię funkcjonowania, momentami nawet gdzieś na granicy przyzwoitości. No ale w pierwszej kolejności trzeba spłacać wierzycieli, żeby trwać i mieć możliwość dalszej egzystencji. Poza tym wiemy też, że od kilku lat komisja licencyjna działa w zupełnie inny sposób, co zresztą jest bardzo dobre, bo jest to pewien kop prostujący działanie wielu klubów – między innymi również nasze.
Czy nie miał pan wrażenia, że po spadku Ryszard Krauze opuścił tonący okręt?
Nie wchodźmy w te tematy. Nie komentuję.
Kiedy Arka na początku rozgrywek zanotowała serię kilku słabszych spotkań, nie rozważał pan na poważnie, by zwolnić Grzegorza Nicińskiego? Nie jest tajemnicą, że przed sezonem nie był on pierwszym wyborem.
Nie był i nie ukrywaliśmy tego, kiedy Grzegorz przejmował zespół po Darku Dźwigale. Został tymczasowym trenerem, rozmawialiśmy w międzyczasie z kilkoma innymi kandydatami. Spotykaliśmy się z dyrektorem Klejndinstem w tej sprawie. Nikt jednak tak naprawdę nas do siebie w stu procentach nie przekonał. Porozmawialiśmy z Grzegorzem, postawiliśmy też jeden warunek – że jeśli zespół ma prowadzić Niciński, to w duecie z Grzegorzem Wittem, którego jednak też trzeba było najpierw do tego przekonać. Potrwało to troszeczkę, bo to wcale nie jest łatwa sprawa, gdy ktoś ma jeszcze jakieś inne zobowiązania. Ale udało się i cieszymy się, bo ten duet rzeczywiście przekonuje. Początek sezonu był przyzwoity – najpierw remis z Zawiszą, później wygrana w Płocku, u siebie z Katowicami. Następnie rzeczywiście przyszły dwie porażki – z Sosnowcem na wyjeździe i u siebie z Wigrami. Myślę, że gdyby wyrzucać szkoleniowców po dwóch porażkach, to karuzela trenerska kręciłaby się w Polsce jeszcze szybciej. Ja też nie czuję się osobą wyjątkowo merytoryczną, jeśli chodzi o sprawy sportowe. Jestem kibicem i swoje zdanie mogę mieć, ale słucham osób, które za ten pion sportowy odpowiadają. Jeżeli dyrektor Klejndinst mówi, że nie widzi podstaw ku temu, by po kilku meczach żegnać się z trenerem i jeśli argumentacja mnie przekonuje to pozostanę przy jego opinii. Byliśmy też w bieżącym kontakcie z Nicińskim i wiedzieliśmy, że tak naprawdę nic niepokojącego się nie dzieje. Przegrana zawsze musi się kiedyś trafić. Ważna kwestia to też ocena tego w jakim stylu i jak wyglądają przygotowania do meczów. Zresztą, kto oglądał nasze spotkania, ten pamięta – jedyna potyczka, w której rzeczywiście uważam, że byliśmy zespołem gorszym, to ta w Sosnowcu. Zdominowali nas niemożliwie. 0:2 z Wigrami? Gdyby ktoś widział sam przebieg starcia, ale nie znał wyniku, pomyślałby, że rezultat był nie w tę stronę.
Czyli była jednak jakaś rozmowa, skoro mówi pan, że dyrektor Klejndinst wyraził taką opinię?
Tak, ale rozmowy są bieżące. Spotykamy się codziennie, żeby przedyskutowywać niektóre sprawy. Nie było to zebranie w trybie awaryjnym, podczas którego siedzielibyśmy całą noc i zastanawiali się, co zrobić.
Kiedy rozmawiałem z Michałem Nalepą, wyraził on opinię, że zabrakło trochę cierpliwości wobec trenera Dźwigały.
Być może, ale nie tylko wyniki na to wpływały. Nie chcę jednak zdradzać wszystkich kulisów. Nie dowiemy się, co by było, gdyby. Podjęliśmy taką a nie inną decyzję, daliśmy sobie czas na małe poprawki. Wiem, że Darek Dźwigała był popularną osobą wśród zawodników i takiego trenera zawsze łatwiej piłkarzom bronić, no ale nie stać nas na sentymenty.
Jakiego skoku finansowego spodziewa się pan po awansie do Ekstraklasy?
Oficjalnie nie mogę nic wiedzieć, ponieważ Arka Gdynia nie jest akcjonariuszem Ekstraklasa S.A. Możemy szacować, bo wiemy, jak mniej więcej wyglądają realia. Na pewno będzie to jednak kwota, która ułatwi na wielu płaszczyznach funkcjonowanie klubu. Przez ostatnie cztery lata niektórzy „podpowiadali” nam: „Spłacajcie długi kosztem wyników”. Ale tak nie da rady. To są naczynia połączone. Cała sztuka polega na zachowaniu przyzwoitych wyników sportowych, przy jednoczesnym zmniejszaniu długów i utrzymywaniu płynności finansowej, co nie było wcale łatwe. I wciąż nie jest, bo cały czas jakieś ogony mamy i staramy się ich pozbyć. Udało się jednak do tego zrobić wynik i to na pewno cieszy. Co do Ekstraklasy – to nasze marzenie, od sportowego po organizacyjne i finansowe także. Przychody z praw telewizyjnych na najwyższym szczeblu to wielokrotność tego, co otrzymują kluby w pierwszej lidze. Polsat wykonuje dobrą robotę i płaci przyzwoite jak na drugi poziom rozgrywkowy kwoty, ale w porównaniu z Ekstraklasą to i tak niebo a ziemia.
W klubie założono trzyletni plan działania. Awans udało się jednak uzyskać już po dwóch.
Plan powstał w zasadzie wtedy, gdy rozstawaliśmy się z Dariuszem Dźwigałą. Dłużej przysiedliśmy nad tym, jak to wszystko powinno wyglądać. Przelaliśmy wszystko na papier i po przeanalizowaniu tego wspólnie z dyrektorem sportowym, trenerem i radą nadzorczą postawiliśmy na tym stempel. Przynajmniej wiedzieliśmy, z czego mamy się rozliczać i czy działamy konsekwentnie. Dokument traktował nie tylko o pionie sportowym, lecz także o warunkach funkcjonowania i finansach. Wiadomo, że pewną elastyczność należało zachować i nie było tak, że idziemy w linii prostej. Czasami trzeba było postawić krok w lewo, czasami krok w prawo. Ważne, że kierunek się zgadzał. I na dziś wydaje się, że zmierzamy w dobrą stronę. Sportowy cel udało się zrealizować rok szybciej niż zakładaliśmy. Głównym założeniem była konsekwencja w budowie zespołu i brak rewolucji kadrowych, co już nam się w przeszłości zdarzało. Darek Dźwigała jest też poniekąd ofiarą tego, co się działo w drużynie, gdy kończyliśmy sezon na czwartym miejscu. Odeszło od nas chyba z piętnastu czy szesnastu zawodników. Było wtedy całkiem blisko, bo ocieraliśmy się w którymś momencie o drugie miejsce. Nie udało się, więc postanowiliśmy przemeblować mocno drużynę, zrobić krok do tyłu, by za trzy lata zrobić dwa do przodu. Udało się rok szybciej. Nic, cieszyć się tylko, że pomyliliśmy się w tę stronę, a nie w drugą.
Mówi pan, że jednym z założeń było uniknięcie rewolucji kadrowej. Czy nie boi się pan, że przed sezonem kluby z Ekstraklasy zaczną się intensywnie dopytywać o zawodników?
Mają do tego prawo. Każdy ma prawo zapytać. Tutaj liczy się jednak jeszcze wola nie tylko piłkarza, ale i nasza, czy chcemy się z danym graczem rozstać czy też nie. Ja się bardziej boję – choć ta pierwsza euforia już minęła – żebyśmy my nie zwariowali. Myślę jednak, że nam to nie grozi. Poruszajmy się w określonym budżecie i nie psujmy tego, co udało nam się zrobić. Mamy nadzieję, że Ekstraklasa nie tylko w kolejnym sezonie, lecz także w następnych, pozwoli nam się na dobre wyprostować finansowo, co dałoby nam również dodatkowy oddech, jeśli chodzi o aspekt sportowy.
Jakie są szanse na zatrzymanie Dariusza Formelli?
Zobaczymy. Chcielibyśmy jego pozostania, Darek świetnie się tutaj czuje. Do tego dochodzą takie a nie inne wyniki. Trener Niciński bardzo go chciał, gdy tylko pojawiła się opcja wypożyczenia. Sam Formella również niezwykle się ucieszył. Jest w Arce coś fajnego, bo czasami piłkarze, którzy nawet krótko tu grali, śledzą wyniki, przesyłają gratulacje po dobrych meczach… A tacy zawodnicy jak właśnie Formella czy Szwoch przyjeżdżali tutaj z uśmiechem na twarzy, nie potrzebowali się aklimatyzować. Mimo że ta szatnia była inna, wracali do siebie. Zostali serdecznie i miło przyjęci.
No tak, ale Formella nie odchodził w zbyt dobrej atmosferze. Część kibiców miała do niego żal.
Mogli mieć. Ja mam mniejsze pretensje do niego samego. Gdy odchodził, miał bodaj 17 lat. Od tamtego czasu poznał trochę życia. Istniała wówczas formalna możliwość, z której firma menedżerska prowadząca Formellę skorzystała. Ja też nie czułem się komfortowo, bo umawialiśmy się troszkę inaczej, a wydarzyło się to, co się wydarzyło. Do zawodnika jako takiego pretensji mieć jednak nie mogę, Darek zawsze darzył nas sentymentem, będąc już nawet w Lechu. Progres sportowy dla niego był potężny. Los jest jednak przewrotny i Formella znowu jest u nas. Mamy nadzieję, że będzie mógł z nami zostać, no ale zobaczymy, jak będą nam szły rozmowy z Lechem Poznań.
U Szwocha sprawa ma się nieco inaczej.
Mateusz jest wypożyczony na półtora roku. Legia oczywiście ma jednak opcję ściągnięcia go szybciej. Szwoch na pewno dobrze się tutaj czuje. Uważam, że to było najlepsze rozwiązanie i dla jednego, i dla drugiego klubu. Zarówno Mateusz, jak i Darek, schodząc szczebel niżej, pokazali, że są bardzo wartościowymi zawodnikami. Pociągnęli razem ten zespół, zdobywając kilkanaście punktów w klasyfikacji kanadyjskiej w bardzo krótkim czasie. Pytanie, czy Legia i Lech ściągną ich do siebie już teraz. W Warszawie i Poznaniu piłkarze podpisują wieloletnie kontrakty. Pozostanie Formelli i Szwocha byłoby korzystne zarówno dla zawodników, dla nas, jak i dla klubów, z których są wypożyczeni. Najpierw zobaczmy, jak funkcjonują oni szczebel wyżej. Niech najlepiej wtedy Legia i Lech zdecydują, czy chcą ubijać interes czy biorą ich z powrotem do siebie. Gdyby Mateusz i Darek mieli wracać tylko po to, by siedzieć na ławce, byłoby to największe nieszczęście przede wszystkim dla nich samych.
A jak to jest z Gastonem Sangoyem?
Przechodził przez dość długo ciągnący się proces aklimatyzacji, początkowo wystąpiły też problemy z certyfikatem. Musieliśmy również intensywnie go namawiać do tego, by w ogóle zdecydował się przyjechać do jemu nieznanego, egzotycznego kraju. Z jego perspektywy była to bowiem egzotyka, tym bardziej, że nie miał nawet grać na najwyższym ligowym szczeblu. Długo się wdrażał, jednak trener i dyrektor sportowy wysoko oceniali jego funkcjonowanie na treningach. „Widać, że umie” mówili. Co do meczów, na początku był lekko zdziwiony, że nie wychodzi w pierwszym składzie, ale też bardzo szybko zrozumiał, jaka jest filozofia szkoleniowca. Chciał coś udowodnić, a taka determinacja i sportowa złość stanowią świetny motywacyjny bodziec. Podobało mi się jednak, że we wtorek widać było, że nie udawał i też szczerze cieszył się z tego, że jest cząstką drużyny, która wywalczyła awans.
Czy zawodnik z takim CV rzeczywiście nie pociągnął Arki po kieszeni?
Nie. Mamy taki a nie inny limit płacowy i nie wiem, kto by to musiał być, żebym się ugiął i pozwolił przekroczyć pewne bariery. Nawet w jego przypadku nie naciągnęliśmy limitu. Ryzyko ewentualnej pomyłki miało się odbyć minimalnym kosztem. Totalną pomyłką jednak tego transferu bym jeszcze nie nazwał. Co prawda Gaston dużo nie pograł, bramki jeszcze nie strzelił, ale to była opcja na wypadek kontuzji lub pauzy za kartki Pawła Abbotta i forma pewnej alternatywy dla trenera Nicińskiego.
To podpytamy teraz o sytuację z Rafałem Murawskim. Czy nie wydaje się panu, że jeśli zagra on w meczu przeciwko Arce, w której ma udziały, to będzie to trochę patologiczne?
Formalnie rzecz biorąc, Rafał Murawski nie jest udziałowcem w Arce Gdynia. Rafał Murawski jest udziałowcem w spółce, która posiada 25% akcji Arki. Nawet jednak upraszczając – jeśli przyjmiemy, że Murawski ma udziały w klubie, ja nie widzę w tym zagrożenia dla Arki. Chyba że panowie widzicie?
Bardziej zagrożenie dla Pogoni.
To już ich zmartwienie.
A może po prostu po cichu planujecie jego transfer, a przedłużenie kontraktu w Szczecinie jest jedynie jakąś zasłoną dymną?
Jak by się to miało dokonać? Tam przedłuża, czyli nie jest już wolnym zawodnikiem, czyli Pogoń chciałaby pewnie parę złotych za przejście Rafała, więc Rafał sam siebie by wykupił? Nie, idiotyzm (śmiech).
No właśnie, a wzmocnienia. Na jakie pozycje?
To do pokoju obok zapraszam, do dyrektora.
Ktoś to jednak musi zatwierdzać.
Jest na pewno parę pozycji, na których te wzmocnienia okażą się konieczne. Mamy jeszcze jednak najpierw kilka meczów do rozegrania. Jak ktoś usłyszy, że mamy w planach sprowadzić kogoś na jego pozycję, to będziemy mieli smutnego zawodnika jeszcze przed końcem sezonu. Tak więc najpierw dograjmy wszystkie spotkania, a my na razie pracujemy za zamkniętymi drzwiami.
To będą zawodnicy bez odstępnego?
Raczej bez odstępnego. Wielu piłkarzom kończą się kontrakty, a myślę, że Gdynia jest fajnym miejscem do pracy, mieszkania i dawania radochy kibicom.
Jest już ktoś konkretny na oku?
Jest lista, prowadzimy rozmowy, ale powolutku.
Bardziej zawodnicy z Ekstraklasy czy wyróżniający się w pierwszej lidze?
Raczej z Ekstraklasy.
To też dobrze dla Arki, że kadrę chcecie wzmacniać graczami, którzy znają już ten poziom rozgrywkowy.
Doświadczenie na tym szczeblu jest na pewno wielką zaletą. Część naszych zawodników, z którymi wiążemy nadzieje, będą debiutować – nie mówię, że wszyscy, ale część – i być może taka mieszanka będzie najlepszym rozwiązaniem. Na pewno nie mamy jednak zamiaru odchodzić nagle od tego, co ustaliliśmy w naszym trzyletnim planie. Nie będziemy teraz ściągać jedynie 34 czy 35-letnich panów z Ekstraklasy i starać się nimi utrzymać czy zdziałać coś więcej. Arka awansowała też dzięki temu, że w zespole panowała naprawdę świetna atmosfera. Wiadomo, że łatwo to teraz powiedzieć, bo wynik też tę atmosferę budował. Było jednak czuć siłę i jedność tej drużyny. Chcielibyśmy, by nowi gracze byli w stanie się w to wkomponować i by cechami mentalnymi do tej ekipy pasowali. To też bardzo istotna rzecz. Rola trenera polega również na tym, by umiał sobie radzić z łobuzami, a harcerzy stymulował w odpowiedni sposób do większej determinacji i wysiłku. Sama konstrukcja drużyny jest jednak na tyle teraz wartościowa, że nie chcielibyśmy jej zburzyć.
Czyli nie boi się pan, że ta atmosfera może siąść, jeśli Arka na początku sezonu zaliczy jakiś lekki falstart?
Życie pokaże, oczywiście, że się tego boję. Różne rzeczy mogą się wydarzyć. Pytanie, czy zrobiliśmy odpowiednio dużo, by do tego nie doszło. Czy może tak być? Może. Może się okazać, że czegoś zabrakło. Myślmy jednak pozytywnie. Nastawiajmy się nie na falstart, a na dobry start.
Czy takie połączenie młodych zawodników związanych z Gdynią i bardziej doświadczonych graczy, jak chociażby Łukasiewicz, było zamierzone czy jednak jest w tym jakiś przypadek?
Było to zamierzone, na tym polegał jeden z elementów tego trzyletniego planu. Gdyby nie fakt, że ci młodzi, wywodzący się korzeniami stąd piłkarze rzeczywiście potrafią grać, pewnie wyglądałby on nieco inaczej. Fajnie jednak, że trafiło nam się takie grono zawodników, bo widać, że zostawiają oni na boisku serce i są bardzo mocno związani z Gdynią. Takie przywiązanie jest czymś nieuchwytnym. Nawet przyjezdni bardzo szybko identyfikują się z tym miastem.
Gdynia żyje teraz młodzieżą. Czekają nas tu jeszcze młodzieżowe mistrzostwa Europy.
To prawda. Gdynia mocno żyje sportem. Jest to jeden z elementów polityki miasta. Prezydent jest bardzo przychylny rozwojowi sportu. Wydaje mi się nawet – choć trzeba by to jeszcze zweryfikować – że w dyscyplinach zespołowych Gdynia, choć jest miastem średniej wielkości, może pochwalić się największą liczbą przedstawicieli na najwyższym ligowym szczeblu w Polsce. Mamy koszykówkę damską i męską, piłkę ręczną kobiecą, rugby, futbol amerykański, Arkę Gdynia i coś chyba jeszcze mi uciekło. Tego sportu jest więc rzeczywiście dużo. Pamiętajmy też, że jesteśmy nad morzem. Mamy kluby jachtowe inne sporty wodne, ośrodki tenisowe, gdzie też są osiągnięcia. Kibice mają sporo alternatyw. Dlatego też cieszymy się, że byliśmy w stanie wyśrubować taką frekwencję mimo dużej konkurencji. Łatwiej jest bowiem przyciągnąć widza, gdy nie ma on aż tak szerokiego wyboru. W Płocku, który najprawdopodobniej również od nowego sezonu będzie występował w Ekstraklasie, ta średnia aż tak duża nie jest, jednak tam z kolei mają potężnie rozwiniętą piłkę ręczną. Pytanie, która z dyscyplin jest tam tak naprawdę wiodąca. W Gdyni na dziś jest to z pewnością piłka nożna, ale były również momenty, gdy Asseco grało w Eurolidze i na mecze przychodziły po cztery tysiące. Jak na halowy sport, to solidny wynik.
Czy na Ekstraklasę planujecie udostępnić kibicom cały stadion?
Zastanawiamy się już nawet, jakie rozwiązanie zastosować na mecz z Chojnicami. Wiele klubów zaczyna wprowadzać tego typu praktyki i nie udostępnia całego obiektu, gdy frekwencja jest dużo mniejsza niż jego pojemność. Wydawanie pieniędzy na ochronę pustych krzesełek jest idiotyzmem. Decyzję trzeba jednak podjąć z dosyć dużym wyprzedzeniem. Zostawiliśmy sobie mimo wszystko furtkę, by w razie potrzeby uruchamiać kolejne sektory. Unikamy w ten sposób sytuacji, gdy na trybunach mamy pięć tysięcy osób, a ochrony – na dziesięć. Sukcesywne włączanie sektorów pozawala nam monitorować sprzedaż biletów i oszczędzić parę groszy na organizacji. Ktoś się spyta, czy dużo czy niedużo, ale wystarczy przemnożyć to przez liczbę spotkań i wychodzi z tego już spora suma. Pięćset złotych na tym czy tysiąc złotych na tamtym, ale – powtarzam – przemnóż to w skali sezonu… Ostatecznie przekłada się to na setki tysięcy. Jeżeli w ciągu pojedynczego meczu zaoszczędzimy kilka tysięcy, to jesteśmy w stanie za to opłacić kilku obiecujących juniorów.
Wracając do przeszłości – gdy kibice domagali się odejścia całego zarządu, pan jako człowiek odpowiedzialny za marketing, też był na świeczniku, a już pół roku później został prezesem.
Na pewno kibice byli rozgoryczeni wynikami, a one determinują większość spraw i ocenę funkcjonowanie wszystkich, nie tylko sportowych działów. Uważam, że idealnie nie było, najgorzej też nie. Jakoś tak się potoczyło, że nastąpiła zmiana funkcji i postawione duże życiowe wyzwanie.
To chyba wynikało też z rozgoryczenia kibiców, bo parę sezonów wcześniej mówiło się o Lidze Mistrzów, a przyszedł spadek.
Największe rozczarowania wynikają z dużych oczekiwań. Gdy oczekiwania są wielkie, pytanie, czy są to oczekiwania wynikające z jakiejś realnej oceny rzeczywistości, czy też jest to kibicowska dusza – ja bym bardzo chciał, to jest możliwe, a jak nie wyjdzie – dramat, skandal, oszukali mnie. A tutaj nie dość, że kibic oczekiwania sobie zbudował, to jeszcze klub swoje dołożył, te oczekiwania budując.
Bo kibice wiedzieli, że w Arce są pieniądze.
Tak, podstawa na takie oczekiwania była. W tym sezonie, nie ma co ukrywać, to jak nam ta wiosna wyszła jest radosnym zaskoczeniem, ale i wypadkową pracy wielu osób. Pokażcie mi kogoś, kto uczciwie powie, że taki zakładał przebieg jeszcze kilka miesięcy temu. Ile było osób, którzy domagali się zwolnienia Nicińskiego jesienią, wtedy pamiętam 10 telefonów, SMS-ów naraz.
Była presja, żeby pożegnać Nicińskiego?
Każdy może mieć swoje zdanie, ale presja jest wtedy gdy się ją odczuwa, a ja jej zbytnio w tamtym momencie nie odczuwałem. Wiedziałem w jaki sposób funkcjonujemy. Gdyby ta seria się przedłużyła, to może bym ją poczuł, a na pewno pojawiłaby się chęć wyjścia z kłopotu. Tym bardziej potwierdza to, jak ostatnie wyniki determinują ocenę,
Jako kibic, uwierzył pan we wspomnianą Ligę Mistrzów?
Bez komentarza.
Gdyby Stawowy wprowadził do Ligi Mistrzów tyle klubów co obiecał… Gdzie by była teraz polska piłka.
Potęga europejska! Nie ma co wracać, lepiej tonować nastroje, zrobić jeden krok, których wszystkich ucieszy, niż nagłaśniać dwa, których nie będziemy w stanie wykonać. Wtedy przychodzi rozczarowanie.
Miał pan kłopot z zatrudnieniem Sobieraja i Nicińskiego, ze względu na przeszłość?
Zawsze następuje po kilku latach wyczyszczenie karty, zatarcie tego co było, odpokutowali jeden z drugim. Wiem, że nie są z tego dumni, większe bym miał problemy, gdyby ktoś był inicjatorem. W grupie decyduje psychologia tłumu, specyfika szatni, umiejętność nie poddania się presji. Jak jest 20 osób ze złym charakterem, to nawet temu z dobrą duszą jest trudno nie przejść na ciemną stronę mocy – mówię tu ogólnie, a nie o jednym czy drugim.
Sponsorzy jeszcze zwracają uwagę na przeszłość?
Myślę, że już nie. Rzadko kiedy pojawia się taki argument, to raczej w przytykach kibicowskich, ale tak naprawdę to do prawie do każdego klubu można by coś niemiłego przykleić. Firma Arka Gdynia S.S.A. dzisiaj zupełnie inaczej funkcjonuje i nie ma co do tego wracać.
Ale jest coś takiego, że z Arki zrobiono kozła ofiarnego. Gdy się myśli o Zagłębiu to rzadko w korupcyjnym kontekście.
Ucieka, prawda? Zgadza się. Staramy jednak tego nie przypominać i funkcjonować normalnie. Taka ciekawostka – sędziowie są obserwowani, poddani analizie. Przeciwko jakiemu klubowi w pierwszej lidze popełnili najwięcej błędów?
No, podejrzewam, że przeciwko Arce.
Tak jest. Nie chodzi o błędy, które skutkowały stratą gola, bo takich sobie nie przypominam, ale dla mnie to było ciekawe, że kolegium siedzi i takie analizy prowadzi. A na czyją korzyść najwięcej?
Wisła Płock?
Nie, Zawisza. Radek, który najwięcej pretensji miał, wykrzyczał swoje (śmiech).
Ale jak oglądałem mecz z Bytovią, to widząc pracę arbitra, naprawdę można było się za głowę złapać.
Krew mnie zalała. Nie wiem, jak można jeszcze kogoś inaczej sfaulować, chyba musi już kość wyskoczyć, żeby karnego gwizdnąć.
Jak Arka będzie się przygotowywać do sezonu?
Lokalnie. Nie jedziemy nigdzie, poza tym jest mało czasu. Liga startuje 16 lipca. Trochę komfortu mamy, kończymy piątego, kilka dni wolnego dla zawodników i do roboty. Cieszymy się, że mamy taką bazę w Gdyni, boiska, plażę, las i nie musimy nigdzie jechać.
Jakie cele na sezon?
Oj, o tym będziemy jeszcze rozmawiać – cel minimum to utrzymanie, o tym nie muszę nawet z nikim dyskutować, żeby taki cel ustalić. Myślę, że będziemy konkretniejsi gdy zobaczymy, jaką drużynę zbudowaliśmy. Celem numer jeden jest więc utrzymanie, a gwarantem tego jest choćby awans do pierwszej ósemki. Jednak powolutku.
Jest pan zwolennikiem reformy?
Z punktu widzenia kibica, podoba mi się. Można rozmawiać, czy to sprawiedliwe, ale piłka nożna jest dla fanów i jeśli budzi to dodatkowe emocje, to jak najbardziej. Nie znam wyników oglądalności, ale te kolejki przed podziałem były naprawdę ciekawe, a teraz nowa runda meczów o wszystko.
A jako prezes?
To zależy w której połówce się kończy (śmiech).
Podbeskidzie dość boleśnie odczuło skutki reformy.
Zgadza się, ale każdy zna regulamin rozgrywek przed sezonem. Zapewne można to usprawnić, dzielić inaczej niż na dwa, ale też nie o to chodzi, żeby ludzi siedzieli z kalkulatorami. Są ligi z jeszcze dziwniejszymi metodami, bodajże Argentyna to jakiś kosmos, liczą tam współczynniki z trzech ostatnich lat.
Atut Arki to też na pewno stadion.
Skrojony na miarę potrzeb, nie ma co szarżować 25-tysięcznikiem, trzymajmy kciuki, żeby ten się wypełniał. Sold out napędza drugi sold out, ucieszymy się jak dojdzie do sytuacji, gdy wywiesimy na kasach „biletów brak”.
W pewnym momencie sezonu, Arka biła własne rekordy frekwencji.
Cieszmy się. Od wiosny, piłkarze, którzy przyszli, też napędzili koniunkturę, czuć było głód futbolu, w mieście, okolicach, na Kaszubach. Świetnie, że nie zawiedliśmy – oddycha się tutaj Arką.
Ceny biletów podskoczą?
Pomyślimy, nie chcemy odstraszyć, przeszarżować.
Organizacja u rywala zza miedzy, czyli Lechii, to coś czego Arka może zazdrościć, czy wręcz z czego może się śmiać?
To jest ta rzecz, którą myśmy tutaj przerabiali, zatrzymywał się pociąg i wysypywało się kilkunastu piłkarzy, taka była rotacja w składzie. Lechia nas jeszcze pobiła, ale kto bogatemu zabroni. Kuchni nie znam, nie wiem jakie mają finanse, ale skoro podejmują takie decyzje, to chyba wiedzą co robią. Jesteś dobry jak twoje ostatnie mecze mawiają, więc jakby spojrzeć teraz, to byłyby dobre ruchy – pytanie, czy cena jest adekwatna do wyniku.
A taka postać jak Krasić, to jest dobre rozwiązanie, mieć faceta, który przyciągnie nazwiskiem?
Jesteśmy pewni tego? Ja same joby słyszałem po jego pierwszych meczach.
Teraz jestem pewny.
Oczekiwania były, gdy przychodził. Facet z wielkim nazwiskiem i nagle nie da rady go oglądać. Rozczarowanie. Teraz wygląda bardzo przyzwoicie ale masz tylko jedną szansę na zrobienie dobrego pierwszego wrażenia. Choć jak taki zawodnik formę podtrzyma to rzeczywiście może pojawić się u niektórych chęć pójścia na mecz właśnie, by popatrzeć na jego grę.
Może kimś takim w Arce miał być Sangoy?
Na pewno nie było czegoś takiego, że bierzemy Sangoya, by przyciągnąć ludzi na trybuny. To, że tu trafił to była masa przypadku, ale na pewno nie myśleliśmy o jego nazwisku, chodziło o bramki i asysty. Gaston kończył swoje rozgrywki w Katarze, gdzie jednym z trenerów jest Wojciech Ignatiuk, nasz były szkoleniowiec od przygotowania motorycznego i diagnostyki. Byliśmy w kontakcie, dał znać, ze solidny zawodnik ze względów organizacyjnych ma kłopoty z grą w Katarze. Na początku spadliśmy z krzesła, gdy usłyszeliśmy kwoty. Trzeba było go też przekonać, by tutaj przyjechał. Jak widać jednak udało się ten transfer zrealizować.
W Arce skończyły się czasy sprowadzania piłkarzy, tylko na podstawie YouTube’a?
A nie przypominam sobie, żeby za moich czasów tak było.
Denis Glavina.
To jeszcze mnie nie było. On był z YT?
Tak.
Michał Globisz i Edward Klejndinst są zbyt odpowiedzialnymi ludźmi, żeby ściągać piłkarzy z internetu. Zawsze może być tak, że ktoś się nie wkomponuje mentalnie lub nawet sportowo. Jedyne co możemy robić to minimalizować ryzyko. Błędy zawsze się przytrafią, pytanie czy lepiej pomylić się za małe, czy za duże pieniądze. Odpowiedź jest dość prosta.
To chyba też sukces, że w pionie sportowym Arki są takie nazwiska.
Na pewno, bo są to osoby rozpoznawalne w polskim świecie piłkarskim. To jest wielka wartość, aż miło się ogląda i słucha, jakim zawodnicy darzą ich szacunkiem.
Jak wygląda praca nad wzmocnieniami?
Praca grupowa.
Czyli nie jest tak, że Niciński dostaje piłkarzy z góry.
W polskich warunkach tak by teoretycznie mogło być, bo to jest trener a nie menedżer. Dostaje więc zespół i ma go prowadzić, a za transfer odpowiada dyrektor sportowy. Ale wiadomo, nikt nie chcę komuś podrzucać kukułczych jaj. Nie nazywałbym jednak tego komitetem transferowym, bo to brzmi zbyt pompatycznie – praca grupowa, lepiej.
Ile osób opiniuje transfer?
Dyrektor sportowy i trener plus Michał Globisz, jako ciało doradcze. Nie było takiej sytuacji, że przyszedł szkoleniowiec i przekonał mnie do zawodnika, a po nim zapukał dyrektor i powiedział „nie, nie, nie”. I teraz ja mam się sam zastanawiać. Decyzja zawsze jest wspólna.
Na przykład Lech Poznań nie chce mieć u siebie dyrektora sportowego.
Każdy ma swoją filozofię, ja myślę, że taki bezpiecznik w postaci dyrektora sportowego jest korzystny. Trener inaczej patrzy, dyrektor inaczej.
Jak układa się współpraca z kibicami?
Bardzo dobrze, parę niespodzianek przyszykowali, ale w skali kraju chyba okej. Warto ich o to samo spytać.
O Arce nie słychać specjalnie dużo, w kontekście kar za race.
Kary są i to nie tylko za race, ale narzekać zbytnio nie powinienem. Kibice to nie jedynie ich stowarzyszenie, bo jest więcej grup i kłopoty czasem rzeczywiście są i pakujemy w koperty zakazy klubowe.
To nie jest męczące, płacić kary za kogoś?
Bardzo męczące. Tym bardziej, że prowadzimy prace śledcze, by policji dostarczyć żądane dane. To bardzo mi się nie podoba, bo nie wiem czy klub powinien się tym zajmować. Dopełniamy wszelkich formalności, robimy wszystko, żeby być w zgodzie z przepisami, na obiekcie nie ma żadnej osoby z zakazem, a nagle dzieje się coś, na co nie mamy wpływu. Panowie, tu jest ponad 200 kamer, trzeba posiedzieć, zidentyfikować, bo nie każdy siedzi na swoim krzesełku, trzeba przetrzepać system, żeby wiedzieć kto jest kto. Zgłaszamy to na policję, bo jesteśmy de facto zobowiązani, gdy jest wykroczenie. Ale to nie my powinniśmy robić jako organizator meczu piłki nożnej. Przychodzimy się cieszyć, oglądać, emocjonować, a na koniec mamy jeszcze godziny pracy, którą powinny zająć się służby. Pomagamy, bo też nie chcemy na obiekcie osób sprawiających kłopoty. Do tego zdarza się, że na końcu sąd sprawę umarza, więc sprawy jakby nie było, a kara jest. Ale generalnie poza drobnymi incydentami na stadionach jest bezpiecznie. Zawsze reklamuję, że nie ma bezpieczniejszego miejsca w Gdyni niż stadion gdy jest mecz. Przypominacie sobie jakieś burdy ostatnie? Może poważniejszy incydent jak na meczu Legia – Jagiellonia, ale w takiej masie spotkań? Kropla. A żeby się komuś krzywda stała? Nie pamiętam. Bywa wulgarnie, ale w tramwaju też.
Nie ma pan takiego wrażenia, że polskie media są zafiksowane na punkcie kibiców i stadionów?
Łatwiej sprzedaje się obraz negatywny niż pozytywny. Ten drugi – poklaszczemy i cześć, a z pierwszego jest news. Ja nie lubię takich historii, że stacja nie interesuje się klubem przez cały sezon do czasu, aż pękną dwa krzesełka. Ale co się wydarzyło? Nic. Pękły dwa krzesełka.
Jedna ze stacji przyjechała kiedyś na stadion Lecha, bo tam na filarze zrobiło się jakieś małe pęknięcie, odprysk – nie pamiętam. Miał być z tego materiał, że zaraz stadion się zawali, a kamerzysta powiedział, że nic tutaj nawet nie widać.
Nieporozumienie totalne. Nic się dzieje na stadionach, no, prawie nic.
Jest pan zwolennikiem rac?
Gdyby ktoś umiał zagwarantować bezpieczeństwo, to nie miałbym nic przeciwko. Nie uważam, że sama raca jest niebezpieczna, ale jeśli ktoś zaczyna nią rzucać, to już jest nieprzyjemnie. Są ładne oprawy z racami, oczywiście nie zawsze – czasami totalna wiocha, ale jak ze wszystkim, kwestia gustu. Jednak to, że ktoś ma dobry zamach i ona potrafi daleko polecieć, to stawia znak zapytania. Przede wszystkim jednak pamiętajmy, że przepisy są dość czytelne i dziś, czy mi się coś podoba czy nie, ma mniejsze znaczenie.
Co jest fajne w Arce – klub, który ma coś do udowodnienia, osiągnął sukces piłkarzami mającymi coś do udowodnienia. Alan, Socha, Abbott…
Tak i powiem więcej – Gdynia jeszcze się w poprzednim sezonie śmiała z Abbotta, a teraz śpiewa o nim piosenki.
Zakład z panem wygrał.
Już drugi przegrałem. Pierwszy z Januszem Surdykowskim, a nie… Ja go wygrałem! To było jeszcze za czasów Pawła Sikory, Surdykowski był w rezerwach, przywrócono go i ja powiedziałem, że on cztery-pięć bramek strzeli, a trafił bodajże po jednej w pięciu kolejnych spotkaniach. Z Abbottem umówiłem się na minimum 10 bramek, strzelił 12, zasymulował kontuzję i poszedł na trybuny oglądać mecze (śmiech).
O pierwszą ósemkę się pan z nami założy?
Nie, jeszcze nie.
Rozmawiali Janusz Banasiński i Paweł Paczul
Fot. Arka Gdynia SSA