Gratulujemy Górnikowi Łęczna utrzymania, szanujemy pracę Andrzeja Rybarskiego, pod którego rządami piłkarze wykonali decydujący zryw. Niemniej wciąż uważamy, że największą siłą łęcznian była słabość zabrzan. Patrzyliśmy dzisiaj, jak grający o pietruszkę Śląsk w kluczowej fazie bawi się z Górnikiem w kotka i myszkę, jak gra w dziada na jego połowie, urządza sobie trening strzelecki. Nie dowierzaliśmy, że ta drużyna, wyraźnie o klasę słabsza od Śląska, rozkładana na łopatki w decydującym dla siebie momencie, mająca tak mało jakości, jest o krok od pozostania w elicie.
Do tańca ligowców zaprosił Morioka, już na początku dając Śląskowi prowadzenie. Japończyk wyglądał dzisiaj jak żywcem wyjęty z gry komputerowej – i to raczej szalonej zręcznościówki, niż symulatora. Na tle powolnych, słabych technicznie defensorów z Łęcznej prezentował się jak z innej bajki. Goście w pierwszej połowie jeszcze wytrzymywali tempo: trzeba im oddać, że remis do przerwy był w pełni zasłużony. Sprawdzili reakcje i refleks Pawełka. Potrafili się przedostać pod pole karne Śląska. W końcu Pitry strzelił taką bramkę, jakby Łęczna jeden mecz wypożyczyła Cristiano Ronaldo.
Ale po zmianie stron obraz meczu diametralnie się zmienił. Górnik miał swój wynik, 1:1, wszystko zależało od niego. Czterdzieści pięć minut próby, czterdzieści minut o wielką jak na realia klubu kasę, o byt. I co? I go nie było. To znaczy – może i wyszedł na boisko, zaangażowania nie odmawiamy, walka była. Ale piłkarsko przepaść. Jak Śląsk przyspieszał, to po murawie powinien przejść się facet z wielkim śrubokrętem i powykręcać łęcznian z murawy. Dostali dwa gongi w dwie minuty, a jeszcze po drodze była pusta bramka, a jeszcze później kolejne świetne okazje. Goście próbowali, ale ich akcje były dławione w zarodku – niech was 2:3 nie zmyli, w ostatnich sekundach Górnik mógł równie dobrze przegrywać pięcioma golami.
Powiemy tak: jeśli dziś Łęczna we Wrocławiu spadłaby z ligi, to każdy powiedziałby: walczyli do samego końca, szacunek. Ale widać wyraźnie, że Ekstraklasa to dla nich za wysokie progi.
Scenariusz jest jednak inny, zostali. Choć wystawili dzisiaj jedenastkę ze średnią wieku grubo przekraczającą trzydziestkę. Choć połowa zawodników szczyt formy miała w poprzedniej dekadzie. Choć im bardziej przyglądaliśmy się kadrze, a często również grze Górników, tym bardziej pachniało nam pierwszoligowym poziomem.
Z całym szacunkiem dla piłkarzy, którzy dzisiaj mają prawo sobie pogratulować, to jednak największym kapitałem wydaje się w tym momencie Rybarski. Wygląda na właściwego człowieka na właściwym miejscu, ale przed nim szklana góra do zdobycia. Imprezować może maksymalnie do poniedziałku, później ogrom pracy i planowania co zrobić, by w przyszłym sezonie od pierwszej kolejki nie być faworytem do spadku.
Śląsk? Na luzie, na fantazji, ładnie pożegnał się z wrocławską publicznością. Wielkim wygranym wiosny jest Morioka, na którego we Wrocławiu chyba zacznie się chodzić (jeśli już się nie chodzi), ale jeszcze większym Rumak. Sporo ryzykował biorąc totalnie rozbity WKS, będący u wielu faworytem do zlecenia na pysk. Gdyby mu się nie udało, kto wie czy na dobre nie wypadłby z ligowej karuzeli – trochę już ważyły się jego losy, a siodełek nie ma wielu. Natomiast wrócił w wielkim stylu i wrocławscy kibice dzięki niemu mogą spoglądać w przyszłość z umiarkowanym optymizmem.
Fot. 400mm.pl