2013 rok, maj. Jakub Kosecki – bez cienia przesady – prowadzi Legię do mistrzostwa Polski. To ukoronowanie nie jednej czy dwóch dobrych rund, ale zwyżkującej od dawna formy świetnie zapowiadającego się talentu. 2016 rok, kwiecień. Ten sam Kosecki w wieku dwudziestu sześciu lat, najlepszym dla piłkarza wieku, zostaje odpalony z prowincjonalnego niemieckiego klubiku i wraca do Warszawy, gdzie z kwiatami na lotnisku czekać będą najwyżej właściciele butików odzieżowych. Sandhausen go nie chce, nie skorzysta z opcji pierwokupu, wiosną zagrał 59 minut w 2. Bundeslidze.
Mówi się często o polskich zawodnikach: wyjechali za wcześnie, ta zła decyzja pogrążyła ich karierę, bo potrzebowali jeszcze okrzepnąć. Kosecki to przypadek z drugiego bieguna – ligowca, który przegapił optymalny moment na zagraniczny transfer. Stał wtedy za nim świeży sukces. Miał multum dobrych meczów, pozycję czołowego skrzydłowego kraju, coraz poważniej stukającego do bram reprezentacji. Był na wznoszącej, był wciąż młody, łączono go z ciekawymi markami. Powiecie: łatwo się dziś wymądrzać. Ale prawda jest taka, że dziś po prostu widać jak na dłoni, że gdy wówczas został, to tak naprawdę w Warszawie nie miał już w zasadzie nic do zyskania. Potoczyło się to katastrofalnie – został, wpadł w marazm i jest nie na zakręcie, ale na karkołomnym wirażu rodem z WRC.
Czy Legia to miejsce, gdzie znowu może złapać balans, wyjść na prostą? Powiedzmy sobie szczerze: od czasu gdy młody Kosa błyszczał w Legii, ta zrobiła kilka kroków do przodu. Można się z warszawian naigrywać, że sami stwarzają sobie więcej problemów niż rywale, że niejednokrotnie zawodzą. Ale to już nie są czasy, gdy ktoś taki jak Kosecki miałby tu pewny pierwszy plac. Zastanówcie się: jak zareagowaliby kibice, gdyby powiedzieć im, że za chwilę przyjdzie tu facet bez ceregieli pogoniony z przeciętniaka 2.Bundesligi, który od pół roku nie zagrał całego meczu, od dawna głównie zmaga się z kontuzjami, a ostatnio w formie był kilka lat temu?
Żarty jakieś, mało wyszukane żarty. Niektórzy od kompulsywnego łapania się za głowę dostaliby odcisków. A już poza Warszawą śmiechom nie byłoby końca.
Legia naszym zdaniem mierzy dziś znacznie wyżej niż Kosecki. Kosecki jest na etapie, na którym potrzebuje spokoju, minut, braku nieustannej presji, a w Legii przecież rywalizacja coraz większa, presja również. Ktoś powie: przyjdzie, będzie dodatkową opcją na skrzydle, zobaczymy jak to się potoczy. No dobrze, ale jeśli okaże się, że na ten moment nie jest w stanie wiele dać – a rozsądek na to wskazuje, Legia mierzy chyba ciut wyżej niż Sandhausen – to tylko zablokuje miejsce komuś, za kim z czysto zdroworozsądkowego punktu widzenia stoi więcej argumentów, że może się przydać tu i teraz. I umówmy się: przy dzisiejszych możliwościach Legii o kogoś takiego nie będzie trudno.
Wytrącony z rytmu meczowego, po kolejnych urazach, zmarnowanym sezonie, pozbawiony boiskowej pewności – nie, to nie jest CV, które rzuca na kolana przy Łazienkowskiej. Za zasługi można coś dostać, owszem, ale maksymalnie bilet na trybunę VIP.
Fot. FotoPyK