Legia Warszawa, klub kochany lub nienawidzony, obok którego po prostu nie da się przejść obojętnie. W tym roku obchodzi stulecie istnienia. Stulecie, podczas którego warszawianie aktywnie współtworzyli historię polskiej piłki. Były w niej karty chwalebne, ale też takie, o których przy Łazienkowskiej woleliby dziś nie pamiętać. Przez najbliższy tydzień – który przy okazji może okazać się kluczowy w kontekście godnego uczczenia tego pięknego jubileuszu – będziemy wam prezentować Legię w różnych odsłonach. Taką, jaka była w przeszłości, a także taką, jaka jest teraz lub jaką chciałaby się stać w najbliższym czasie. Teksty z tej serii będziemy oznaczać hasztagiem #100lecieLegii, pod którym możecie też zostawiać swoje komentarze.
***
Idealnie by było, przynajmniej dla prezesów, którzy zapowiadali to na stulecie, gdyby Legia potrafiła złożyć jedenastkę z samych wychowanków. Na razie to jednak sci-fi, nie ma takiej opcji – drużyna potrzebuje pomocy z zewnątrz, także od obcokrajowców. Dziś o strzelaniu bramek przesądza Węgier, teoretycznie największym talentem jest Słowak. Naturalnie, ten sezon to nie jest jakiś wyjątek – cudzoziemcy stanowią o sile Legii od wielu, wielu lat.
Nowi piłkarze nie mają w Warszawie łatwo – jak mantrę powtarza się, że każdy przychodzący do zespołu potrzebuje pół roku żeby przyzwyczaić się do, nazwijmy to ładnie, mikroklimatu. Skoro sześciu miesięcy na ogarnięcie trzeba było Brzyskiemu, który nawet nie musiał zmieniać miasta, to jak trudno może mieć gość jadący z innego kontynentu? Ktoś powie: jeśli piłkarz jest dobry, to od razu się obroni – nie gra na miarę oczekiwań, niech spada. Przy takim myśleniu Legia nie miałaby Radovicia i Muchy.
Aklimatyzacja. Słowo klucz przy większości zagranicznych transferów. Na ważną kwestię zwraca uwagę Jacek Zieliński, najpierw piłkarz, a potem trener Wojskowych. – Kontaktowi obcokrajowcy, którzy do nas przychodzili lepiej sobie radzili na boisku niż introwertycy. Tacy mają trudniej, pobyt w obcym środowisku ociera się o depresję, a co dopiero mówić o pokazaniu się na boisku. Nie można mu odmówić racji, wystarczy tylko wspomnieć przykład choćby Ojamyy.
Ale od początku. Zawsze musi być ktoś, kto przetrze szlaki i pokaże reszcie, że można – Legia tych „pierwszych” też miała kilku:
– debiutującym zagranicznym piłkarzem, który wystąpił w najwyższej klasie rozgrywkowej, był Paweł Akimow – facet o ciekawej historii, bo brał udział między innym w wojnie polsko – bolszewickiej, został zresztą wzięty do niewoli i siedział w obozie pod Toruniem. Stał na bramce, mimo że odrósł od ziemi na skromne 172 centymetry – ale jeśli była potrzeba, to radził sobie i w polu. Do dziś należy do niego rekord, jest najstarszym zawodnikiem, który wybiegł na boisko jako gracz Legii, miał wtedy dokładnie 38 lat i 240 dni.
– pierwszy po wojnie był Aleksandr Kaniszczew, który trafił do zespołu w 1991 roku – bardzo przyjaźnił wtedy z Krzysztofem Budką, podobno wesoły i sympatyczny. Tyle można o nim powiedzieć, bo tak „wspomina” go Marek Jóźwiak: – Nie znam człowieka. Rozróżniam tych, którzy byli w Legii, od tych którzy grali. Jego nie pamiętam.
Tak wyglądał, Marku!
– pierwszy czarnoskóry piłkarz to Joseph Aziz. Co ciekawe, Legia nie wyciągnęła go gdzieś z zabitej dechami afrykańskiej wioski, tylko z… Muranowa – chłopak bowiem grał wcześniej w Polonii Warszawa. W nowej drużynie się nie przebił, bo właściwie nie dał sobie szansy, nad karierę postawił wyżej wiarę i trudno to negować, wypada jedynie stwierdzić fakt. Nie miał szans sobie poradzić, gdy zespół trenował na hali, gdzie było bardzo ciepło – nie, jeśli wcześniej nic nie jadł, przestrzegając Ramadanu. A tak właśnie było, gdy trener zarządzał intensywne, minutowe skakanie przez płotek, gość po którejś serii musiał w końcu odpaść. I odpadł, ale nie zwymiotował, ani nie zemdlał. Zasnął…
– pierwszy (i ostatni) Anglik? Eddie Stanford, meteoryt. Jego jedynym atutem była lewa noga, poza tym okazał za słabym fizycznie introwertykiem, który unikał kontaktu z grupą. – W lidze grali dla niego za szybko – krótka recenzja od Jóźwiaka. – Ludzie powinni zrozumieć co wydarzyło się w Warszawie. Tak naprawdę moja kariera została zrujnowana przez dwóch, bardzo złych ludzi – Jacka Bednarza i Jerzego Kopca, którego mogę określić tylko słowem na literę “k”… Ostatecznie zmusili mnie do odejścia z Legii bez szansy na pokazanie umiejętności. Mam wiele do udowodnienia w Polsce, ale pewnie już nie dostanę tu szansy… Na zawsze zapamiętam wspaniałych kibiców przy Łazienkowskiej, lecz nadal żałuję, że wszystko zostało zniszczone przez wszechobecną korupcję i wspomnianego już Kopca – mówił w rozmowie z legia.net.
*
Zawsze, w sumie to zaraz od zmiany ustroju, naturalnymi kandydatami do gry w Legii byli piłkarze z bloku wschodniego – wiadomo, u nas bieda, ale u nich czasem jeszcze większa. Stąd między innymi przyjazd „złotówy”, czyli Siergieja Omeljańczuka. Ksywka wzięła się od jego zainteresowania pieniędzmi, co chwilę pytał kiedy zapłacą, ile i czy na pewno. Ale poza tym był dobrym, silnym obrońcą, po przyjeździe do Warszawy zrobił spory postęp. Odszedł, a jakże, przez kasę – Legia musiała ratować budżet, trzy razy więcej niż w zarabiał w stolicy zaproponował mu Arsenał Kijów, więc Siergiej wyjechał. Jego imiennik, Szestakow to też dobry numerant – jako jeden z nielicznych potrafił się postawić trenerowi Wójcikowi. – Pamiętam, że stoimy na środku boiska i trener coś tłumaczy. Siergiej powiedział do niego: to weź i pokaż sam. Wszyscy głowy w dół, bo nie wypadało się zaśmiać, ale on nie dawał sobie w kaszę dmuchać – wspomina Zieliński.
Oj, Legia miała przygody z tubylcami z tamtych rejonów. Roman Zub był solidny i spokojnie mógłby tu chwilę pograć, ale wpadł w aferze dopingowej, choć nigdy się do tego nie przyznał – twierdził, że go wrobiono, by inny zawodnik z drużyny był czysty. Ale to jeszcze nic przy Romanie Orieszczuku…
Człowiek-legenda na Łazienkowskiej 3, bynajmniej nie z powodu dobrej postawy na boisku. Podobno – bo nie jest to potwierdzone – w karty wygrał go dyrektor Artur Mazurek przy okazji meczów ze Spartakiem Moskwa w pucharach. Dobrze mu szło, więc Rosjanie wskazali mu wielki snajperski talent z innego klubu, któremu „noga nie drży”. Jeśli jest to prawda, to nie wiadomo, co miał wtedy dyrektor na ręce, ale chyba coś w okolicy pary dwójek. Orieszczuk był pośmiewiskiem, każde jego wejście na boisko zapowiadało się na kolejny odcinek dobrej komedii, bo facet po prostu nie umiał grać w piłkę. Zieliński wspomina, że nie umiał też prowadzić: – Jechałem z nim samochodem dwa razy. Za pierwszym razem pomyślałem, że się zdarza, ale po drugim wiedziałem, że nie chcę z nim jeździć. Dla niego nie istniało zielone i czerwone, miał trochę stłuczek, a i tak uważał się za dobrego kierowcę, lepszym był piłkarzem. To kto mu dał prawo jazdy?
Lista klubów, które zaufały Romanowi po jego drugim pobycie w Legii. Czasem nawet strzelał – został królem strzelców w rosyjskiej trzeciej lidze.
*
Dla Rosjan i Ukraińców jest miejsce w historii Legii, ale Serbowie zajmują pozycję szczególną – wiadomo, kto zapracował na to najbardziej, wielkie trio, czyli Svitlica, Vuković i Radović.
Aco i Stanko przychodzili do zespołu razem, szybko organizując sobie grupę zagraniczniaków, bo w tym samym okresie z podobnych rejonów przyjechał jeszcze Marian Gerasimovski i Radostin Stanew. Obaj nie byli introwertykami, ale to Vuko bardziej zależało na kontakcie z resztą zawodników – jedna ekipa kompletnie mu nie wystarczała. W jego oddanie Legii wierzą (i słusznie) wszyscy, nawet epizod w Koronie mu nie zaszkodził, obwiniano wtedy klub. Z napastnikiem historia była inna: – Przez pewien czas w oczach piłkarzy Legii był uważany jako ktoś, kogo faworyzuje trener Okuka. Stanko do pewnego momentu znajdował się na marginesie, bo przylgnęła do niego opinia, że gra, bo jest ulubieńcem trenera. Ale ta łatka została odklejona, bo prawie zawsze strzelał gola i udowodnił na boisku, że o ile nie był wirtuozem, to miał niesamowitego nosa w polu karnym – wspomina były pracownik klubu.
Svitlica został pierwszym królem strzelców w historii Ekstraklasy, potem wyjechał do Niemiec, gdzie sobie nie poradził. Wrócił do Polski, ale nie do Warszawy, tylko do Krakowa by grać dla Wisły. – On deklarował, że jest zakochany w Legii, że to jego drugi dom. Ale z tymi deklaracjami wśród obcokrajowców, to jest jedna wielka ściema. Oni tu są przede wszystkim dla pieniędzy i tyle. Niech nie mówią jak to kochają Legię, uwielbiają ten klub. Przyszli, bo mają taką robotę i niech nie opowiadają bajek o miłości – kontynuuje nasz rozmówca.
– To samo się tyczy Radovicia?
– W pewnym stopniu tak. Wiem, że odchodząc z Legii Rado ogromną grupę kibiców zawiódł. Chwilę wcześniej udzielił wywiadu, że zakończy karierę w zespole, bo pewnie mu do głowy nie przyszło, że dostanie taką ofertę.
A przecież początkowo nie zapowiadało się, że za Serbem ktokolwiek będzie tęsknić, prędzej obstawiano jego wyjazd po sześciu miesiącach. Był chaotyczny, chimeryczny – niby co jakiś czas pokazywał błysk, ale to było za mało. – Pół roku roku staraliśmy się o niego z Mirko Milinkoviciem, Serbem mieszkającym w Polsce. Nie było łatwo, bo Partizan sprzedawał przecież piłkarzy za miliony, a Rado grał w reprezentacji młodzieżowej – ale uparliśmy się z Dariuszem Wdowczykiem, żeby go ściągnąć. Potrzebował czasu w drużynie i z każdym kolejnym miesiącem grał lepiej – opowiada Jóźwiak. Miro przetrwał w Polsce dużo – grę w rezerwach, a potem pamiętną Enklawę. Skusiły go dopiero Chiny, ale Legia też pokrzywdzona nie była, bo na konto wpłynęła spora suma.
*
O ile piłkarze z bloku Wschodniego, lub nawet Brazylijczycy, potrafili odnaleźć się w Legii, to Argentyńczycy szczęścia tutaj nie znajdowali. – Mają poważne problemy, polski język jest jak science-fiction, aklimatyzacja też bywa trudna – mówi Zieliński. Naczelny przykład to oczywiście Alejandro Cabral – faceta nie wyciągnięto przecież z trzecioligowej dziury, a z Velezu Sarsfield, uznanego zespołu z Argentyny. Jego pobyt w Warszawie to sinusoida, dobrze pokazał się w meczu z Arsenalem, potem popadł w przeciętność, by na koniec znów wyglądać jak piłkarz, a nie przebieraniec. Marek Jóźwiak wspomina, że Legia była nawet zdecydowana na transfer definitywny po wypożyczeniu, ale sam zawodnik odmówił, chciał wracać. Dużo do powiedzenia miała jego żona, która siedziała mu na głowie i w dużej mierze zdecydowała o wyprowadzce. Dziś Cabral sobie radzi, ma pewny plac w Cruzeiro Belo Horizonte.
Ale nie tylko on zrobił średnią reklamę swoim rodakom – wiele lat wcześniej, w sezonie 03/04 koszulkę Legii zakładał Manuel Garcia. Przez kibiców wspominany jako król sparingów, bo w dwóch meczach trafił cztery razy i wydawało się, że do Warszawy trafiła prawdziwa perełka. – Czuję się dobrze w zespole, choć nikogo nie znam i z nikim nie rozmawiam, bo nie znam angielskiego. Z czasem przełamiemy bariery, których jest teraz cała masa – mówił napastnik zaraz na początku swojej przygody i był w błędzie – wszystkie bariery, jakie miał na myśli, zbudowano ze zbyt solidnego materiału na jego siły. Zieliński kojarzy go jako profesjonalistę, który jednak niczym specjalny się nie wyróżnił. Choć miał na to okazję – w finale Pucharu Polski dostał patelnię na piątym metrze, gdyby trafił, Wojskowi doprowadziliby do dogrywki. Spudłował, na kolejny sezon już nie został.
Manuel wspominał, że szuka w Polce żony. Mamy nadzieję, że poszło mu to lepiej niż szukanie bramek.
*
Wspomniany Cabral był jednym z potencjalnych wzmocnień na sezon 10/11 – potem okazało się, że większość z tych transferów to kompletne pudła, zaciąg nazwano „truskawkowym”. Określenie bardzo trafne, bo trudno przypuszczać, że gdy Andrzej Strejlau zajadał się tym owocem w reklamie promującej nowy stadion, myślał o Manu, Kneżeviciu i Antoloviciu jako podstawowych piłkarzach Legii.
Z tamtych transferów jedynie przy Vrdoljaku można zaryzykować tezę, że się spłacił – ktoś może zarzucić, że robienie rekordu transferowego na defensywnym pomocniku to jakieś nieporozumienie, ale to w końcu kapitan mistrzowskiej Legii. Warto o tym pamiętać, tak samo o kluczowym karnym w meczu z Lechem – wtedy wytrzymał presję i przyklepał mistrzostwo dla stolicy. Dziś ma swoje problemy zdrowotne i nosi się z zamiarem zakończenia kariery. – Dobrze by było, gdyby miał wsparcie klubu. Moje będzie miał zawsze. Kapitan chyba zasługuje na coś więcej, niż tylko gra w drugiej drużynie i treningi – ocenia Jóźwiak.
Reszta – dno, na przykład Manu. Mariusz Piekarski przed jego przyjściem powiedział, że gdy Portugalczyk będzie biegł skrzydłem i mijał kolejnych rywali, to kibice zaczną wstawać z miejsc, by lepiej to widzieć. I rzeczywiście, kibice opuszczali krzesełka, ale nie z zachwytu tylko frustracji, bo skrzydłowy był jednym z bardziej irytujących piłkarzy, jacy przewinęli się przez Legię w ostatnich latach. Typowy jeździec głowy, jeśli dziś ktoś mówi tak o Kucharczyku, to Manu do puli wkładał trzy razu więcej chaosu niż Polak. Trudno szukać plusów tego transferu, chyba tylko to, że był tani i przy odejściu Legia wyszła na zero.
Kneżević, który też nie miał być ogórkiem, przychodził do Legii z Partizana – ale grał tak, jakby w CV miał nie ten Partizan z Belgradu, tylko z Tirany. Jeden wielki dramat, którego zresztą zawodnik sam nie do końca rozumiał. – Rozmawiałem z nim dosyć długo. On sam się dziwił, że zawodzi. Nie wiedział dlaczego, ponieważ w Belgradzie – przynajmniej tak pokazywały statystyki – był podstawowym piłkarzem, a w Legii kompletnie nie istniał. Nie znał przyczyny, dlaczego nie może się przebić w takiej drużynie jak Legia, skoro miał pewne miejsce wcześniej, w według niego, lepszej drużynie. Walczył o miejsce, chodził na treningi indywidualne i siłownię, natomiast kompletnie mu nie wyszło – ocenia obecny pracownik Legii.
Legia zarobi na mnie miliony – to jedno ze zdań na dźwięk którego kibice Legii dostają gęsiej skórki, chyba tylko Trzeciak i Arruabarrena je przebijają. Widać było, że z Antoloviciem jest coś nie tak już na pokazowym meczu z Arsenalem, bo zawalił dwie bramki, gdy zamiast łapać dośrodkowania Kanonierów, szukał na piątym metrze prawdopodobnie okularów. A nie zapowiadało się przecież, że to będzie parodysta. – Oglądał go między innymi Krzysiu Dowhań, Antolović był wtedy najlepszym bramkarzem w Chorwacji młodego pokolenia. Jeszcze gdy jechał na Legię, jego agenci dostawali w samochodzie telefony od Rennes, które go wtedy bardzo chciało. Chyba za szybko otrzymał szansę – trzeba było poczekać i najpierw wyeliminować jego mankamenty. Miał też sporo pecha i przeżywał to wszystko, bo prywatnie jest bardzo fajnym i pracowitym chłopakiem. Dziś daje sobie radę w Izraelu – mówi Jóźwiak.
Spójrzcie ile z bramek zawalili Legii bramkarze – gdyby nie oni, Wojskowi spokojnie by wygrali.
To, że Antolović się nie sprawdził było o tyle zaskakujące, że Legia miała przecież zawsze szczęście do bramkarzy, czy to polskich, czy tych zagranicznych. Naczelny przykład to oczywiście Jan Mucha – nie kosztował wielkich pieniędzy, przychodził najpierw na testy, a potem zaproponowano mu skromny kontrakt: 50 tysięcy dolarów rocznie. Słowak na początku nie wyglądał jak ktoś, kogo weźmie w przyszłości Everton – widać było w nim dynamikę, ale też i parę zbędnych kilogramów. Krzysztof Dowhań powiedział jednak krótko: poczekajcie, zrobimy z niego bardzo dobrego bramkarza. Jak się nie pierwszy już raz okazało, trener miał rację.
Inny przykład to Radostin Stanew, pierwszy Bułgar w historii Legii. – Mogę o nim mówić tylko w samych superlatywach, tytan pracy – ocenia Jacek Zieliński. To prawda, bramkarzem był bardzo solidnym – rywalizował o skład z Arturem Borucem i częściej w tej walce walce był górą, po przegranym meczu z Barceloną pochwalił go Louis van Gaal, mówiąc że tylko golkiperowi Wojskowi zawdzięczają porażkę 0:3, a nie wyższą. Z Legii odszedł, bo pokłócił się z władzami klubu, jasne że o kasę. – To nie powinno mieć miejsca w tak znanym klubie jak Legia. Miałem dość kłamstw ze strony działaczy. Szefowie nie ruszyli dupy, aby polepszyć sytuację finansową klubu – mówił rozżalony. Odszedł do Szynnika Jarosław, ale tam kariery nie zrobił, miał też problemy z sercem.
Jak zagraniczny bramkarz, to najnowszy przykład, czyli Kuciak – wyjechał niedawno do Anglii, na domiar złego doznał kontuzji. Leczy się… w Warszawie.
*
Niektórzy kibice mają pewnie żal do “Bereta” o kiepskie okienko 10/11, ale gdyby zrobić podsumowanie jego działalności na rynku, to wyszedłby na plus. Jego robota to przecież też ściągnięcie do klubu Moussy Ouattary, który z Dicksonem Choto stworzył duet nazywany potem w lidze dwoma wieżami.
Choto to człowiek uśmiech, zawsze pokazywał swoje białe zęby. – Inteligentny chłopak w grze i poruszaniu, tylko ciągle miał problemy z wagą. Trudno było go przekonać, że jeśli będzie 4-5 kilogramów lżejszy, to wejdzie na wyższy poziom. Miał niesamowitą moc w nogach, ale musiał na nich utrzymywać swoją tuszę, przez co łapał też kontuzje. Gdyby podszedł inaczej do diety, mógłby grać w jeszcze lepszej lidze – mówi Jóźwiak. Obywatel Zimbabwe został dobrze przyjęty w szatni, potem zbudował sobie też autorytet – był dobrym piłkarzem i człowiekiem, dowodem niech będzie to, że nigdy nie zapomniał o rodzinnych rejonach. Gdy ktoś w Legii miał stare buty, które tutaj nadawały się tylko do wyrzucenia, Choto je wszystkie pakował i zabierał do kraju. Kupował piłki, kostiumy, wszystko by pomóc tamtejszym sportowcom, wiadomo jaka w Afryce panuje bieda.
Jego partnera Ouattarę, Jóźwiak wypatrzył na turnieju we Francji – grali tam zawodnicy, którym kończyły się kontrakty. Obrońca zaimponował przede wszystkim siłą fizyczną, świetnie grał głową i był dość wysoki. Pierwszy sezon w Polsce miał kapitalny, ale potem zainteresowali się nim agenci, którzy dopatrzyli się błędu w umowie – obrońca podpisał kontrakt 1+2 przedłużany jednostronnie przez klub, co było dopuszczalne w Polsce, ale nie poza naszymi granicami. Legia sprawę przed FIFA przegrała i Outtara poszedł do Kaiserslautern i choć furory piłkarskiej nie zrobił, to chyba jest szczęśliwy – ożenił się i mieszka tam na stałe.
Mocne punkty w CV Jóźwiaka to też Roger i Edson. Piłkarsko obaj świetni, ale charaktery jakże różne. Trudno nie odnieść wrażenia, że reprezentanta Polski wspomina się lepiej, jako tego ugodowego i niekonfliktowego. Do Edsona z kolei, mimo że w swoim czasie szefował obcokrajowcom w Legii, przykleiła się łatka introwertyka – poza boiskiem strzelał fochy i miał muchy w nosie. Jak coś szło nie po jego myśli, to po prosty się obrażał – wspominają go w klubie. Ale oczywiście na boisku wielka klasa – znakomita lewa noga, jego rzuty wolne to dla bramkarzy był koszmar. Co ciekawe, Jóźwiak jechał do Portugalii nie po Edsona – miał obserwować innego faceta, ale ten okazał się nieporozumieniem. Gdy Beret kręcił nosem, podsunięto mu właśnie Brazylijczyka i to już był strzał w dziesiątkę.
Nie wszyscy piłkarze z tego kraju jednak się sprawdzili, choćby Giuliano. To znaczy, piłkarsko jak najbardziej – świetny technicznie, strzelał też sporo bramek. Ale poza murawą, tu już było gorzej, bo przegrał z sympatią do alkoholu.
*
Kończąc rozdział Jóźwiaka trzeba jeszcze wspomnieć o trzech, uznanych nazwiskach, które ściągnął do Legii – Ljuboja, Blanco i Novo.
Serb uznawany jest przez wielu nie tylko za najlepszego obcokrajowca w historii Wojskowych, ale i całej ligi. Maciej Skorża, gdy usłyszał od Jóżwiaka, że ten chce ściągnąć Ljuboję, powiedział tylko: proszę cię – wiem, że lubisz żartować, ale to nie przejdzie. Bo rzeczywiście, jak uwierzyć w to, że piłkarz z Bundesligi i Ligue 1, gdzie nie statystował, a grał poważnie w piłkę, pojawi się zaraz na Łazienkowskiej 3 i powie „dzień dobry”. A jednak, Ljuboja dał się skusić – negocjacje były trudne, po przyjeździe Serba do Warszawy obie strony licytowały się 3-4 dni, ale ostatecznie nie tylko kasa grała tu główną rolę. Napastnika skusiła wizja gry w Europie, na co nie miał szans w Nicei i piękny stadion, nie ma opcji że zostałby tutaj widząc stary obiekt.
Reszta jest historią. Ljuboja czarował, strzelał jak na zawołanie i stworzył z Radoviciem zabójczy dla wielu duet. Odszedł w swoim stylu, w atmosferze skandalu – nie było dla niego miejsca w Legii, gdy Leśnodorski nakrył go i Radovicia w Enklawie. Warto wspomnieć, że Serb bardzo chciał na Ł3 zostać, zresztą dzisiaj jest w stolicy częstym gościem.
Novo i Blanco to zupełnie inne, gorsze historie – dwa niewypały. Obaj grali kompletny piach, dodatkowo Argentyńczyk nie potrafił się jeszcze zaaklimatyzować, czyli jest kolejnym przykładem z tego kraju, którego Polska przerosła – Myślę, że przyszli tu na przeczekanie gorszych czasów tak, by nie stracić zbytnio finansowo – mówi jeden z pracowników klubu. Argumentów, by temu zaprzeczyć nie dostarczyli żadnych.
*
Patrząc na transfery Jóźwiaka można spokojnie przychylić się do oceny pozytywnej. A jak było z Mirosławem Trzeciakiem? Pierwsze skojarzenie, jakie znajdziemy w słowniku synonimów, to Mikel Arruabarrena. Nawet nie ma co przypominać sławnego zdania, bo zna je każdy, kto choć raz oglądał jakiekolwiek spotkanie piłkarskie w tym kraju. Absolutny niewypał, który bardzo nie chciał takim zostać. Hiszpan przeżywał całe zamieszanie, odczuwał presję i to, że wszyscy na niego liczą – ale poprzeczkę zawieszono mu zdecydowanie za wysoko. Nie dał rady jej przeskoczyć.
Inaczej miało być z Inakim Descargą, który przychodził do Legii z określoną marką. – Nieporozumienie. Przychodził z opinią dobrego zawodnika, ale jaki dobry zawodnik… Gdzie on grał? – pyta były pracownik klubu.
– W Levante.
– Pan mi powie, co to jest Levante? A on przychodził jak nie wiadomo kto, z Levante? Gdyby to był Betis, Sevilla, ale nie stamtąd.
I rzeczywiście, w Polsce domniemanej klasy nie potwierdził – zagrał trzy mecze, a tak to się głównie leczył, w tle przeplatał się jeszcze wątek korupcyjny. Wyjechał, na następny dzień wszyscy o nim zapomnieli. Nie trafiał Trzeciak z tymi Hiszpanami, w sumie to nie trafiał w ogóle, ale ktoś pamięta jeszcze Tito i Balbino? To nie są bohaterowie jakiejś kreskówki, oni naprawdę byli w Legii, na przykład ten pierwszy według dyrektora sportowego miał poprawić grę defensywną zespołu i przychodził jako następca Vukovicia. Kurtyna.
Tak naprawdę Trzeciakowi udały się dwa nazwiska: Astiz i Chinyama. Tego pierwszego wyciągnął z Osasuny i jest to przykład piłkarza, który w Polsce zaaklimatyzował się znakomicie – poznał tu przecież żonę, Polkę. Chinyama z kolei został królem strzelców do spółki z Brożkiem, lubiany przez kibiców, ale dość irytujący, bo gdyby mógł, strzelałby z każdej pozycji.
Legia miała chyba szczęście do czarnoskórych napastników, bo warto jeszcze wspomnieć o Kennecie Zeigbo, czyli spoko, spoko! W szatni bardzo pozytywna postać, dał na sobie zresztą zarobić, gdy odszedł do Venezii.
*
Żadnemu obcokrajowcowi nie można zarzucić, że mu się nie chciało – to by było nieuczciwe. Wielu z nich chciało, ale po prostu nie potrafiło. Zostali tu kupieni z opinią lepszych niż rzeczywiście byli, a to okazywało się pętlą na szyję. – Kibice Legii też nie czekają na byle kogo, my chcemy, by w naszym klubie grali bardzo dobrzy piłkarze. Każdy, kto tu przychodzi staje przed ogromnym wyzwaniem – a później czasem jest problem, gdy przychodzi do konkretów: do presji, rywalizacji, żeby wybiec na wypełniony stadion, który nie toleruje byle czego. Wtedy jest kupa w gaciach, po prostu – ocenia osoba związana długo z Legią.
Jedno jest pewne – na następne 100 lat, kibice pewnie życzą sobie kolorytu jakiego dostarcza Nikolić, niż tego, który proponował Orieszczuk.
PAWEŁ PACZUL