Jak udało mu się przetrwać najtrudniejszy okres w życiu? Dlaczego z Włoch wracał jak z piątkowej imprezy? Czemu jego wzorem nie został Dida ani Abbiatti i o samolocie, którym ostatecznie nie doleciał do Serie A rozmawiamy z bramkarzem krakowskiej Wisły, Michałem Miśkiewiczem.
Mówisz o sobie z jednej strony, że jesteś optymistą, ale z drugiej – bywasz też względem siebie bardzo krytyczny. To jak to w końcu z tobą jest?
Nie no, optymistą jestem jak najbardziej. Ale co do tych błędów, to ja się staram zawsze mocno stąpać po ziemi. Nie przepadam po prostu za osobami, które, kurczę… Często wiesz, że popełniłeś błąd, ale boisz się do tego przyznać. Co w tym takiego? Każdy widzi jak jest, każdy widzi jak grałem. Jest błąd, no to się mówi o tym i tyle. To, że ja powiem, iż go nie było, to nie znaczy, że ktoś sobie pomyśli przez to inaczej. Lepiej się przyznać, mieć tego świadomość i z tej perspektywy nad tym pracować, niż udawać że wszystko jest okej. Wolę brać odpowiedzialność za to, co robię. Na boisku i tak samo w życiu – jak popełnię błąd, to się do niego przyznaję i staram się go naprawić, zrozumieć co zrobiłem nie tak.
Wiosną materiału do analizy masz więc sporo, bo długo nie mogliście zachować czystego konta. Było jakieś małe świętowanie jak w końcu udało się w Łęcznej?
To był taki dziwny mecz, bo chyba ze dwa razy piłkę w nim dotknąłem. Także chwała całej drużynie, która nie dopuściła do tego, żeby te sytuacje były.
Na pewno było im łatwiej, bo przeciwnik nie bardzo chciał.
Prawda, Łęczna nie gnała jakoś szaleńczo do naszej bramki, żeby cokolwiek groźnego spróbować nam zrobić. Na szczęście wreszcie przyszedł taki mecz na zero, bo bodaj od meczu z Ruchem na jesieni nie umieliśmy żadnego zachować.
Dokładnie od siedemnastu kolejek.
Właśnie, tak jak mówisz – siedemnaście meczów. Strzelił nam każdy po kolei. To było potrzebne i mnie, i całej obronie. Liga się zaraz kończy, więc to zawsze jakiś pozytywny aspekt na te ostatnie tygodnie.
Takie mecze, gdzie masz czyste konto praktycznie bez interwencji to chyba sama przyjemność?
Tak, ale są też najtrudniejsze, bo najłatwiej o błąd. Trzeba cały czas trzymać tę koncentrację, mimo że nic się nie dzieje, nigdy też nie jest się w pełni dogrzanym jak się stoi przez dziewięćdziesiąt minut i ma te dwie piłki jak z Górnikiem. Przy chwycie łatwo o jakieś wyślizgnięcie się tej piłki. Po spotkaniu można powiedzieć, że łatwo, że fajnie, ale gdyby w końcówce poszedł jakiś trudny strzał – wiadomo. Pozycja bramkarza to jednak taka pozycja, na której dużo się rozgrywa nie w nogach, a w głowie.
Ta koncentracja przychodzi z wiekiem, czy to jest coś, co się ma albo się tego nie ma?
Wydaje mi się, że za każdym razem jest lepiej niż poprzednio. Może nie tyle z wiekiem, co z rozegranymi meczami, szczególnie tymi wysokiego ryzyka jak Cracovia czy Legia, z minutami na boisku przeciwko takim przeciwnikom to przychodzi. Gdybym wcześniej w lidze zaczął, to pewnie by było już bardzo, bardzo dobrze.
No właśnie, jak na swój wiek tych meczów w lidze masz dość mało. Nie żałujesz wyjazdu, który trochę ci te minuty o których mówisz ograniczył?
Nie, tego na pewno nie. Gdybym tam nie wyjechał, to różnie by się to mogło tutaj potoczyć ze mną. Mógłbym w ogóle nie grać w piłkę, ciężko byłoby o to, żeby się dostać do Ekstraklasy. Bardziej może żałuję tego, że nie przedłużyłem kontraktu z Wisłą gdy pierwszy raz odchodziłem z klubu. Pół roku bez drużyny, to nie był łatwy okres, ale teraz to się tak fajnie mówi, jak siedzimy i rozmawiamy po fakcie.
W tym okresie „między Wisłą a Wisłą” było trochę trudnych momentów. Przedłużający się okres bez klubu, kontuzja, przekładana operacja, śmierć ojca. Nie pojawiły się jakieś złe myśli, refleksja czy dalsza gra ma sens?
Aż tak to nie, zresztą mówiłem że jestem optymistą i to mnie w tym wszystkim ratowało. Jakbym miał gorszy charakter, to mogłoby być dużo gorzej, bo masa rzeczy złożyła się do kupy w krótkim czasie.
Trudno się było po tym wszystkim pozbierać i wrócić do normalnego funkcjonowania?
Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, z takiego założenia wychodzę. Historia zatoczyła w moim wypadku idealne koło, bo znów jestem tutaj. To, że gram w piłkę bardzo mi pomaga. A moja historia jest żywym dowodem na to, że nieważne jak bardzo jest źle, nigdy nie jest tak, by nie mogło za chwilę być lepiej. Że można znowu być szczęśliwym człowiekiem. Ja jestem teraz bardzo szczęśliwy i też łatwiej mi się o tym wszystkim mówi.
Tamten okres pewnie pomógł ci też ocenić, na kogo faktycznie możesz w życiu liczyć.
Nic lepiej tego nie oddaje niż przysłowie, że „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. To powychodziło i cieszę się, że mimo wszystko wielu znajomych i rodzina zawsze byli ze mną. Że walczyli o mnie, kiedy zmagałem się z wszystkimi tymi problemami.
Wtedy, po operacji, do pewnego momentu trenowałeś z Wisłą żeby dojść do dobrej formy, aż pewnego dnia ci tego zabroniono. To był cios?
Było to dla mnie ciężkie, nie powiem. Doszło do nieporozumień, padło może parę słów czy zdań za dużo.
A wszystko to ostatecznie kończy się tak, że Miśkiewicz… wraca do Wisły.
Ze mną i z Wisłą to jest trochę jak w starym dobrym małżeństwie. Raz się kłóci, raz się godzi. Ważne, że zawsze jest szacunek między nami.
Talerzami już w siebie nie rzucacie.
(śmiech) Na ten moment wszystko z powrotem jest tak, jak należy. I tak, miejmy nadzieję, pozostanie. To jest mój klub, dlatego nie chciałbym się z nim rozstawać w jakiejś nieprzyjemnej atmosferze.
Wiśle kibicowałeś od dziecka?
No tak, miałem do wyboru dwie opcje, no w zasadzie trzy, ale z Hutnikiem nie przesadzajmy, ich lata świetności to już nie moje lata młodości. No więc wybrałem bycie po tej lepszej stronie barykady.
Trafiłeś do niej jednak bardzo mocno pokręconą drogą.
Innej opcji nie było. Jak wyjeżdżałem, to Wisła była jeszcze tą wielką Wisłą. A ja nie miałem za bardzo jak się pokazać z Kmity Zabierzów. Czasami może lepiej też przychodzić z perspektywy tego, że gdzieś się było. Z drugiej strony jakbym od razu trafił do Wisły, to według przepisów byłbym wychowankiem… Wyszło jak wyszło, okrężną drogą, ale w końcu tu jestem.
Mówisz, że z Kmity do Wisły się nie da, ale do Milanu już jak najbardziej. Brzmi to dziwnie.
Może trochę (śmiech). Zanim był Milan, to były jednak jeszcze testy w Ascoli i Lazio, więc to nie tak, że z Kmity bezpośrednio wylądowałem w Mediolanie. Jakieś mecze sparingowe w tym Ascoli zagrałem, paru innych skautów na nich było, ale wtedy jeszcze nie dawali znać, że się mną interesują. Dopiero gdy wróciłem do Polski, Gianluca Di Carlo, człowiek który mi to wszystko załatwiał zadzwonił do mnie, że Milan chciałby mnie pooglądać przez pięć dni. Zabrałem się, poleciałem, opinia była pozytywna.
Podobno największym żartownisiem w szatni Milanu był Gennaro Gattuso, ty też załapałeś się jako świeżak na jakiś numer z jego strony?
Paru było takich żartownisiów, ale mi się nie udało paść ofiarą. Może gdybym więcej szans miał trenować z pierwszym zespołem, to tak. Ale generalnie spotykaliśmy się na siłowni raczej, patrzyłem na nich do góry, nie zrobiłem nic żeby sobie na te żarty Gattuso czy kogoś innego „zasłużyć”.
Kiedyś mówiłeś, że twoim wzorem z czasu pobytu we Włoszech nie był Dida, Abbiatti tylko Sorrentino z Chievo.
Chyba dlatego, że najwięcej czasu z nim spędziłem, bo w Chievo trenowałem z pierwszą drużyną. To człowiek z doskonałym charakterem, pomocny dla młodych zawodników. Miałem dwadzieścia lat, a on się mną zaopiekował. A do tego wzór. Miał talent, ale dokładał do niego drugie tyle pracy i pozytywnego podejścia do życia. Do dzisiaj zresztą jakiś kontakt z nim mam, bo to życzliwy człowiek od którego można się wiele nauczyć.
Sorrentino został kapitanem w Palermo, ty też myślisz o tym, żeby kiedyś założyć tę opaskę w Wiśle?
No widzisz, wychodzi jego doskonała mentalność. Nie bez kozery został kapitanem, to człowiek z charakterem, tak jak u nas Arek Głowacki. To jest strzał w dziesiątkę, wcześniej też był potężny charakter – Sobol. Ja wolę się nie wychylać, zostać z boku, zostawić królowi co królewskie. Za same zasługi w klubie zostać kapitanem nie można. To musi być człowiek, który wie, co i kiedy powiedzieć. Sorrentino, Sobol, Arek – to są te właściwe osoby na właściwym miejscu.
Wyobrażasz sobie w ogóle szatnię Wisły bez Głowackiego?
Nie no, dalej mam nadzieję, że nas posłucha i umowę przedłuży. Wierzę w to, że jeszcze się namyśli i zostanie, bo nie wyobrażam sobie wrócić w czerwcu do trenowania i żeby Arka z nami nie było. Myślę, że zostanie jeszcze ten rok, kibice i zawodnicy mu nie popuszczą (śmiech).
A co później?
Później chyba palmę pierwszeństwa przejmie Paweł Brożek, który jest naszym wicekapitanem i nie ma co do tego zastrzeżeń. To taki naturalny kandydat. Ale i ja, i pewnie on ma nadzieję, że Arek zostanie. Bo trzyma się elegancko i sporo jeszcze może od siebie dać. Sportowo każdy widzi, że jest bardzo dobrze.
Wracając jeszcze do tego Milanu. Zanim byli Rossoneri, najpierw zdarzyła się historia pewnego samolotu.
No tak…
Opowiesz, o co tam się rozbiło?
Testy w Ascoli były w styczniu, a okno transferowe było do końca miesiąca. Ostatniego dnia okna brałem samolot, żeby lecieć do Ascoli, bo ta propozycja z MIlanu przyszła później, a Ascoli chciało mnie już wtedy. No i tutaj na lotnisku jeden samolot się spóźnił, później miałem lot z przesiadką w Monachium, a okno zamknęło się we Włoszech bodaj o 19:00, już dokładnie tego nie pamiętam. Ale jak już się zamyka, to jest po ptakach, koniec i kropka.
Czyli – krótko mówiąc – brakło ci dwóch godzin do Serie A.
Chyba nawet mniej, bo byłem na lotnisku jakoś chwilę po 19:00, później pędziłem taksówką tam gdzie czekał na mnie menedżer. Wyjaśnił sytuację, powiedział żebym się nie łamał i od razu zamówił mi samolot powrotny jakoś na 21:00. Więc wróciłem jeszcze tego samego dnia.
Zupełnie jakbyś wyszedł w piątek na miasto i wrócił nieco później.
(śmiech) Dokładnie tak. Wchodzę jakoś po 23:00 do domu i mówię: no cześć mamo, jestem z powrotem. Trochę się zdziwiła, chociaż w międzyczasie dzwoniłem, informowałem jaka jest sytuacja. Wtedy też nawiązałem dobry kontakt z Gianlucą. Najśmieszniejsze, że ja ani słowa po włosku, ledwo coś po angielsku, on raczej po włosku, ale próbował się ze mną jakoś po angielsku dogadać, złapaliśmy bardzo dobry kontakt, zaufaliśmy sobie. Gianluca mocno mnie wtedy wspierał i mówił że wszystko pójdzie dobrze później.
Ascoli już potem się o ciebie nie dopytywało?
Chcieli mnie znowu latem, ale wyszedł ten Milan i wiadomo – są kluby, którym nie odpowiada się „nie”. Trochę po testach sobie w tych Włoszech polatałem.
Z Gianlucą dalej współpracujesz?
Już nie, w tym okresie między jednym a drugim okresem w Wiśle zakończyła się ta nasza współpraca.
Dlaczego?
Raz że kontrakt się skończył, a dwa – nie znalazł mi klubu. Jak kontuzja mi się przypałętała to był już sierpień, a ja od czerwca, tak naprawdę od stycznia mogłem szukać nowego. Wiadomo, rozmawiałem z Wisłą, nowy kontrakt był blisko, ale to jest rola agenta, żeby zawsze mieć to wyjście w razie gdyby. Mieliśmy coś próbować poza Polską, miało być pięknie, ładnie, a wyszło… No wyszło jak wyszło.
Jakieś konkretne oferty na stole się pojawiły?
Wiesz co, jakbym chciał ci powiedzieć, ile nazw klubów przez ten czas usłyszałem, to byś musiał ze dwie kartki zapisać. Nie wiem, na ile to było zaawansowane zainteresowanie, dwie naprawdę poważne oferty wypłynęły w czerwcu, ale za każdym razem jakoś to się na ostatniej prostej wysypywało.
Powiesz, skąd te oferty były?
Nie chcę nazwami sypać, bo to nie ma sensu, ale chodziło o włoskie kluby, z Serie A i Serie B. Jakoś tak się działo, że niby miało to przejść płynnie, kończy się kontrakt i podpisuję nowy z nowym klubem, to nie dochodziło do tego. A późniejszy okres to już co chwilę latały jakieś nazwy i koniec końców trzeba było zakończyć współpracę.
W międzyczasie przewinął się też Śląsk Wrocław.
Coś tam było, ale to też przez Gianlucę szło i… no i Mariusza Pawełka w końcu wzięli. Nie było to tak zaawansowane jak inne oferty, nie było mowy o konkretach.
Przez to, że byłeś bez klubu, to za leczenie kontuzji płaciłeś sam?
Tak, z własnej kieszeni i na operację i na późniejsze etapy rehabilitacji, ale pieniądze w tym wszystkim były mało ważne.
Przyczynę tej kontuzji poznałeś?
Jednoznacznej nie było, nie było tak, że: „o, tutaj w tej kolejce ktoś na mnie wpadł”, przynajmniej ja o tym nie wiem. To się kumulowało, te kręgi się przesuwały, aż w końcu nie dało się tego naprawić żadnymi zabiegami u fizjoterapeuty, tylko pójść pod nóż, ciąć i zrobić to jak należy.
Całą rundę jednak wtedy podobno zagrałeś już na środkach przeciwbólowych.
Ten ból cały czas był, ale jakoś nie chciałem wtedy żadnej przerwy. Raz bolało, raz nie i bardziej zależało mi na grze niż na dojściu do siebie na sto procent. Jak było lepiej to myślałem sobie: „a, nie, poćwiczę, coś porobię, jakoś to przetrzymam”. Nie miałem pojęcia, że to będzie tak zaawansowane. Ale od operacji czułem się jak nowo narodzony.
Do timingu kontuzji szczęścia nie miałeś, bo później przyszła ta pod koniec sezonu, w meczu z Jagiellonią, gdy wreszcie kosztem Michała Buchalika dostałeś swoją szansę.
To była katastrofa. Cztery kolejki do końca zostały, trener Moskal postawił na mnie i pamiętam, że przed tą feralną Jagiellonią rozmawiali ze mną. Mówili, że jak wszystko będzie dobrze, to już do końca sezonu bronię ja, a w przyszłym sezonie już normalna walka o skład. A tam – 87. minuta i tracimy bramkę, a dwie minuty później niefortunne zderzenie z Maćkiem Sadlokiem i… no i trzeba było operować też kolano, coś tam z troczkiem poszło. Płyn się zbierał cały czas i się z tego zrobiły prawie trzy miesiące przerwy.
Dlatego też Wisła sięgnęła po Radosława Cierzniaka, który pogodził was obu.
W międzyczasie jeszcze Michał coś tam z kolanem miał, więc zostaliśmy bez bramkarza. Siłą rzeczy trzeba było kogoś ściągnąć.
Patrzyłeś na te pierwsze występy Cierzniaka i myślałeś sobie: „o kurcze, ciężko będzie”?
Nie owijajmy w bawełnę, Radek się super zaprezentował, świetnie się wprowadził, nie można się było do niego przyczepić.
Jak odszedł to kamień spadł z serca?
(śmiech) No na pewno jakieś światełko w tunelu się pojawiło, że znów wraca walka o jedynkę w składzie.
Spekulowało się wtedy, że Pawłowski postawi jednak na Buchalika. Kiedy się dowiedziałeś, że to jednak ty wychodzisz w pierwszym meczu?
Z tego co wiem, trener bramkarzy mówił, że walka trwa do końca, że mamy się spekulacjami nie kierować. Dzień przed meczem powiedział nam dopiero, kto będzie grał. Nawet w sparingach graliśmy na zmianę, po połówce.
Te zmiany trenera, które przyszły później, uwierały wam trochę?
Bramkarzom chyba najmniej, bo trener bramkarzy pozostawał ten sam, gorzej z chłopakami. Taktyka, jakieś treningi, to wszystko się zmienia. Zawirowania nie są dobre, to na pewno. Najlepiej, jakby był jeden i kontynuował swoją pracę, może wtedy szybciej wyszlibyśmy na prostą, ale pewnych rzeczy, no nie przewidzisz.
Mówiłeś wielokrotnie, że duży wpływ na twoją karierę miał trener Smuda.
Sezon przed przyjściem trenera Smudy już dostałem szansę od Michała Probierza w pucharze, później trener Kulawik dał mi okazję debiutu w Ekstraklasie pod koniec. Czy to, że trener Smuda przyszedł zaważyło że gram – i tak, i nie. Nikogo Wisła wtedy nie ściągnęła, w kadrze byłem tylko ja i Gerard Bieszczad, inny młody bramkarz, więc siłą rzeczy komuś z nas musiał zaufać. Ale później już mnie nie odstawił, grałem wszystko i to mi dało wiele. Zaufał mi przede wszystkim, mimo że nie byłem bezbłędny. Nie odstawił mnie nawet, jak dałem ciała w Lubinie, za co mu bardzo dziękuję.
Pytam o niego, bo przed przyjściem Wdowczyka było to prawie przesądzone. Liczyłeś po cichu, że znów się spotkacie?
Czekałem co się stanie, bo była nam potrzebna osoba, która to dźwignie mentalnie i charakterologicznie. Trener Smuda ma taką cechę, mógłby przyjść i to mogłoby hulać. Ale trener Wdowczyk, którego nie znałem, też pokazał charakter i jest bardzo dobrze.
A co takiego zrobił trener Wdowczyk, że naraz ta Wisła odpaliła?
Wszyscy, którzy tu przychodzą, o to pytają! Natchnął! Podszedł z zimną głową, jest stanowczym i konkretnym przywódcą, wiedział co chce osiągnąć.
Poklepywał po plecach po tych wszystkich niepowodzeniach, czy raczej od razu wymagał?
Od razu pokazał jasno co i jak, bez opieprzania, na spokojnie i z głową, bo byliśmy w ciężkim momencie. Poustawiał nas taktycznie, a efekty sami widzicie. Fajnie się tą Wisłę ogląda, mam takie wrażenie. Nie jakaś długa piłka czy stały fragment, bo to nie jest gra Białej Gwiazdy. Dużo zespołów tak próbuje grać, bojaźliwie, prostymi środkami. Ale nie my.
Drużynę zbudował wokół Rafała Wolskiego, któremu też we Włoszech nie do końca wyszło.
Trochę rozmawialiśmy, mieliśmy podobne spostrzeżenia na temat Włoch. Obaj zakochaliśmy się też we włoskim jedzeniu (śmiech).
Ciągnie Miskiewicza do Włoch jak tego przysłowiowego wilka do lasu?
Jak najbardziej, ale na pewno już się na to tak nie napalam jak wtedy gdy miałem te osiemnaście lat. Człowiek rozsądniej podchodzi do takich rzeczy z wiekiem.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK