Pierwszy – z jajem, ale i ogromną klasą, dziś odpowiadający w Legii za transfery. Drugi – raczej ten stonowany, w życiu po życiu także radzi sobie świetnie, pracując jako skaut czy komentator TVP. Dziś w głośnikach braci Żewłakow może grać tylko jeden kawałek:
Jesteśmy przekonani, że obaj na pytanie „spełnienie czy niedosyt?” z pełną świadomością odpowiedzieliby, że jednak spełnienie. Nie mamy przekonania, że dostali od niebios olbrzymie pokłady talentu, raczej wycisnęli swoje kariery jak cytryny. Nie zrozumcie nas źle – to ogromna umiejętność. Gdyby nie charakter, świadomość i wybór najlepszych miejsc do grania, pewnie byśmy ich dziś nie wspominali.
Michał – jakkolwiek patrzeć – to rekordzista pod względem liczby meczów w reprezentacji. Zaliczył ich więcej niż wybitni Lato, Deyna czy Boniek. Jego partnerzy z obrony wylatywali z kadry, wracali, a on zawsze w niej był. Nie bez znaczenia była jego osobowość – taka jednostka, która wie, kiedy i jak opieprzyć, a jednocześnie zachowuje ogładę (o ile nie wkłada czapeczki Chicago Bulls) – to ogromna wartość w każdej szatni. W piłce klubowej też wiele osiągnął – dwa mistrzostwa Belgii, trzy Grecji, także i mistrzostwo Polski z Legią.
Marcin? Zapamiętamy go głównie z dwóch momentów. Bramka na mistrzostwach świata przeciwko USA – wprawdzie już w meczu o pietruszkę, ale bramka na mundialu to zawsze ogromna wartość. Drugi moment? Gol w Lidze Mistrzów, który umożliwił słabiutkiemu APOEL-owi wywiezienie punktu z boiska Chelsea Londyn. Swój najlepszy czas Marcin przeżywał bez wątpienia w Excelsiorze Mouscron. Zresztą, liczby mówią same za siebie:
Michał Żewłakow opowiadał w programie „Przeglądu Sportowego”, że po skończeniu szkoły średniej tak zabalował z bratem, że aż wylądowali na izbie wytrzeźwień. Życzymy, żebyście tym razem polecieli jeszcze grubiej!