Niedawno jeden ze znajomych trenerów z Ekstraklasy zwrócił uwagę na pewne ciekawe zjawisko – akurat u nas, akurat w Ekstraklasie piłkarze wyjątkowo często giną po jednym niezłym sezonie. Tak było z Bartłomiejem Pawłowskim, ostatnio z Łukaszem Zwolińskim, czy wcześniej z Furmanem, Łukasikiem… Przykłady można mnożyć. Tak też jednak stało się z Bartoszem Bereszyńskim, którego wczoraj dość boleśnie obnażył Ruch Chorzów. Bo to jednak lekka plama, gdy objeżdża cię Łukasz Moneta, który przed momentem mógł ci podawać piłki w tym samym klubie. Przy całej sympatii do „Beresia” – bo to inteligentny gość – był piłkarz, nie ma piłkarza.
Kiedy to wszystko się załamało? Internetowi wojownicy z fikcyjnymi nickami i bohaterami z Dragon Balla w avatarach siadają właśnie do pisania dziesiątek komentarzy o Benfice i… poniekąd mają rację. Właśnie gdy na ostatniej prostej wysypał się ten transfer – fundusze inwestycyjne nie dogadały się ze sobą, mimo że kontrakt został ustalony – Bereszyński wskoczył na równię pochyłą. Nie pędził na niej w takim tempie jak Krasić. Raczej co rundę zsuwał się o schodek, aż wylądował na parterze. A przecież tu nie chodzi o to, że portugalskim skautom nagle zsunął się sufit na głowę i zobaczyli w „Beresiu” jakieś nadprzyrodzone umiejętności. Bereszyński został odkryciem roku 2013 według Weszło i odkryciem sezonu 2012/13 podczas gali Ekstraklasy. Nagrody osobiście nie odebrał, bo… przebywał właśnie na zgrupowaniu dorosłej reprezentacji. „Coś” dostrzegał w nim też przecież Waldemar Fornalik, który dał mu nawet dwa razy zagrać. Wydawało się, że – jakby to ujął Franek Smuda – Bartek złapał pana Boga za rogi.
Wtedy Bereszyński imponował wydolnością, zadziornością i kondycją. Bardziej „fizyką” niż umiejętnościami piłkarskimi. W rzeczonych rozgrywkach 2012/13 nie zaliczył jednak ani jednej asysty, a jedynego gola strzelił jeszcze w barwach Lecha. W obronie mógł się podobać, ale wszyscy podkreślali, by wskoczyć na wyższy poziom, potrzebne są argumenty w ofensywie. Efekt? Spójrzmy na bilans ligowy.
2013/14 – 18 meczów, 1 gol, 1 asysta
2014/15 – 16 meczów, 0 goli, 0 asyst
2015/16 – 14 meczów, 0 goli, 1 asysta.
Choćby Bereszyński zatrudnił renomowanego amerykańskiego prawnika Roberta Shapiro, to nawet on by go nie wybronił. Oczywiście, że defensora – teoretycznie – rozlicza się z bronienia, ale w dzisiejszym futbolu, zwłaszcza w ekipie potentata, boczny obrońca MUSI atakować. To obligo. Podstawowy warunek. Tymczasem chłopak przez ostatnie trzy lata nie zrobił ŻADNEGO postępu. Kontuzje? Oczywiście. Wytrącały go z równowagi non-stop – np. wtedy, gdy Wawrzyniak złamał mu nos – ale nie dajmy się zwariować – połowa piłkarskiego świata zrywała mięśnie, więzadła czy łamała nogi i wielu wracało do dyspozycji. Bereszyński ma rzecz jasna tego pecha, że rywalizuje prawdopodobnie z najlepszym defensorem całej ligi bez podziału na pozycje (Jędrzejczyk), ale to też żadne usprawiedliwienie, bo w obecnej formie i przy aktualnych wymaganiach Legii przegrałby chyba nawet z tym łysym tłumaczem Czerczesowa.
Brakuje minut. Brakuje regularności. Bez minut nie będzie regularności. Bez regularności będzie kolejny stracony sezon jak dwa (albo i trzy) poprzednie. Kilka razy klasyfikowaliśmy Bereszyńskiego w kategoriach „make or break” i za każdym razem – mówiąc delikatnie – nie kończyło się „make”. Teraz jednak ten 23-latek stoi na prawdziwym sportowym rozdrożu. Mieszka w ładnym mieście, gra w wielkim klubie i zarabia świetne pieniądze, ale już dawno przestał być nawet solidnym ligowcem. Chyba czas na poważniejsze decyzje i – jeśli można – sugerowalibyśmy szukać zatrudnienia bliżej Białegostoku, Gliwic bądź Chorzowa niż Sandhausen, Ipswich czy Werony.
Fot. FotoPyK