Nie Robert Lewandowski, nie Marco Reus, ani też Mats Hummels. Bez wątpienia najważniejszym transferem Borussii Dortmund w tym stuleciu był Jürgen Klopp. Architekt, który drużynę z Zagłębia Ruhry zastał drewnianą, a zostawił murowaną. Gdy łapał się za trenerskie stery w klubie z Signal-Iduna Park, miał do dyspozycji trzynastą drużynę ligi, pozostawioną w kiepskiej kondycji finansowej i z gronem zawodników o wątpliwej jakości. Dziś, po kilku miesiącach od opuszczenia BVB, powraca do Dortmundu, gdzie zmierzy się ze stworzonym przez siebie – a ulepszonym przez Tuchela – piłkarskim monstrum.
Klopp to człowiek do granic możliwości emocjonalny. Przy linii niezwykle żywy i impulsywnie reagujący na wydarzenia boiskowe. Nawet gdy o jego usługi biły się największe kluby globu, on lubił wyskoczyć na mecz swojego Mainz. O tym, że w jego wypadku serca działa zdecydowanie szybciej niż głowa mogą świadczyć słynne rajdy wzdłuż linii po bramkach. To nie zakopany w notatkach van Gaal, to nie zdystansowany najemnik – to gość, który ma mnóstwo wspólnych cech z kibicami z sektorów młynowych. W Borussii pracował przez siedem lat. Może nie jest to dortmundzki Sir Alex Ferguson, może nie jest to dinozaur pokroju Wengera, ale siedem długich sezonów dla tak ekspresyjnego i uczuciowego gościa to jak dwie epoki. Pokochać klub zdążył pewnie po roku, po kolejnych dwóch mógł już skoczyć za nim w ogień. Po siedmiu stał się wizytówką. Synonimem.
Związek od początku był zresztą czymś więcej, niż miłością charyzmatycznego i lojalnego szkoleniowca do wiernego pracodawcy. Potęgę tworzonej na swoją modłę drużyny budował krok po kroku, stopniowo ulepszając jej kolejne elementy, niemal od podstaw, od początku według swojego projektu. Klopp i jego wzajemna sympatia z kibicami, z miastem – to jedna sprawa. Druga to odcisk jego ręki w zespole. W trakcie tej ewolucji poznał klub od podszewki, albo raczej zbudował klub od podszewki. Dlatego też o to, by Niemiec z rozpędu nie trafił dziś do nie tej szatni co potrzeba, zadbali organizatorzy spotkania:
Władze Borussii doskonale zdają sobie też sprawę z tego, że doping własnej drużyny będzie dziś dla kibiców wcale nie mniej ważny od tego, by po raz kolejny móc oddać hołd swojemu idolowi. Z tego też powodu poproszono fanów, że jeśli już chcą powiwatować na cześć Jürgena – niech zrobią to po końcowym gwizdku. Tak by w trakcie meczu nie zapominać o tym, że priorytetem dzisiejszego wieczoru jest wywalczenie jak najatrakcyjniejszej zaliczki przed rewanżem na Anfield. Że mimo wszystko nie da się postawić znaku równości między trenerem-legendą a klubem, że mimo wszystko ten drugi jest ważniejszy.
Truizm? Tak, ale ilu trenerów trafia na kibicowskie oprawy za życia, w momencie, gdy jasne jest, że odchodzą do konkurencji?
A to nie jest jedyna piękna scena z siedmiu lat Kloppa w Dortmundzie. Właściwie “piękne sceny” ten klub za kadencji legendarnego już trenera miewał co tydzień, maksymalnie co dwa tygodnie. Przykład? Walka o dominację w Zagłębiu Ruhry.
Doskonale wiadomo, co dla kibiców Borussii oznaczają derbowe pojedynki z Schalke. To święta wojna, najważniejszy mecz sezonu. Jak Niemcy długie i szerokie, nie ma żadnego innego starcia, które tak mocno elektryzowałoby cały kraj i skupiało na sobie uwagę wszystkich mediów. Jesienią 2008 roku Klopp po raz pierwszy posmakował co oznacza rywalizacja z “Królewsko-Niebieskimi”. Gdy w 54. minucie Heiko Westermann na Signal-Iduna Park strzelał na 3:0 dla gości, niewielu wierzyło już, że uda się odwrócić losy meczu. Ostatecznie dortmundczycy wyciągnęli ten kompromitujący rezultat na 3:3, a Kloppo w swoim stylu wariował przy ławce rezerwowych. To był jeden z pierwszych meczów, które budowały unikalną więź między kibicami a szkoleniowcem. Pod różnymi szerokościami geograficznymi mawia się: przegrajcie wszystko, spadnijcie z ligi – byle dobrze zagrać derby. Jeśli Klopp w ten sposób rozpoczął historię swoich bitew z Gelsenkirchen – nie mogą dziwić hymny na jego cześć.
Choć przecież istotniejsza wydaje się inna ze wspólnych przygód. “Jedyne, co mogę teraz powiedzieć to, że było naprawdę fajnie. Londyn to miasto Igrzysk Olimpijskich, pogoda była dobra, wszystko OK. Tylko wynik gówniany…“. Finał Ligi Mistrzów, który mógł być wisienką na żółto-czarnym torcie, Borussia ostatecznie przegrała, ale droga jaką pokonała by móc zagrać w tym spotkaniu, zasługuje na uznanie. Pucharu Europy zgarnąć się nie udało, ale tamta edycja Champions League tylko potwierdziła, że BVB należy już na dobre do grupy topowych drużyn na Starym Kontynencie.
Finał miał “gówniany wynik”, ale przecież z tamtej edycji zapamiętamy Borussię nie przegraną, ale masakrującą. Bez wątpienia najbardziej pamiętny mecz tamtego sezonu – najpiękniejsze spotkanie BVB za kadencji Jürgena. Emocje jakie towarzyszyły kibicom przez pełne 90 minut, agresywny, “heavymetalowy” styl gry Borussii Kloppa i ostateczny triumf nad wielkim klubem, który prowadził wówczas Jose Mourinho. 4:1 z Realem Madryt. A do tego wszystkie bramki zdobył Robert Lewandowski, który był symbolem tego, jak z młodego i nieopierzonego gracza, Niemiec potrafi ulepić zawodnika klasy światowej. Tak było z Lewym, tak było z Götze, Kagawą czy wieloma innymi. Nie zdziwilibyśmy się wcale gdyby 24 kwietnia każdego roku Kloppo dla upamiętnienia tamtego wieczoru otwierał butelkę najdroższej whisky – w pełni na to zasłużył.
Z ciepłych chwil warto jeszcze przypomnieć pierwsze mistrzostwo pod wodzą Niemca, które dortmundczycy zdobyli w 2011 roku, po dziewięcioletniej przerwie. 10 punktów przewagi nad Bayernem, aż 35 nad Schalke – lepszego scenariusza fani z Signal-Iduna Park nie mogli sobie wyobrazić. Do krajowych trofeów w późniejszym czasie JK dorzucił jeszcze jedną paterę (rok później), Puchar Niemiec i dwa Superpuchary. Naprawdę, określanie go mianem “legendarnego” nie jest nadużyciem.
***
Dzisiejsze starcie nie będzie jednak tylko okazją by Klopp choć przez chwilę znów mógł się poczuć jakby na sobie znów miał żółto-czarny dres Borussii i charakterystyczną dżokejkę. To nie tylko “Powrót Króla”, ale i okazja do tego by ponownie przeciwko sobie stanęło dwóch trenerów, których więcej łączy niż dzieli.
Po pierwsze: zarówno Kloppa, jak i Tuchela stworzył ten sam człowiek – Christian Heidel. Dyrektor sportowy Mainz (od lata Schalke) ma niesamowitą łatwość i wprawę w tym, by w byłych piłkarzach lub opiekunach grup juniorskich, dostrzegać cechy i umiejętności, które pozwolą im przebić się w zawodzie. Kloppa wyczarował przecież kompletnie znikąd, bo posadę szkoleniowca zaproponował mu w chwilę po tym, jak Jürgen skończył karierę zawodowego piłkarza. Karierę, a raczej przygodę, bo zawodnikiem nigdy przecież wybitnym nie był. Tuchel natomiast został wyłowiony z drużyny do lat 19, więc również doświadczenie w sterowaniu grupą dorosłych facetów miał zerowe.
Jeśli chodzi o styl prowadzenia swoich drużyn to obu trenerów łączy na pewno ich żywiołowość, wrodzony pracoholizm i niezdrowa wręcz fascynacja futbolem. Tak samo spontanicznie potrafią celebrować bramki swoich zawodników, tak samo intensywnie przeżywają każdą minutę i każdą akcję meczu. Zupełnie odmienne jest jednak ich spojrzenie na piłkę. Klopp to w pierwszej kolejności motywator, który chce po prostu by desygnowana przez niego jedenastka na boisku zapieprzała i cieszyła się grą. Tuchel to chłodny pragmatyk, strateg, który pieczołowicie ustawia swoich podopiecznych i stoi za każdym ich ruchem – od kierunku podania aż po stronę w którą mają pobiec.
Po drugie: Obaj tak samo błyskotliwie potrafią radzić sobie na konferencjach prasowych. Zdejmowanie presji z zawodników, sprytna gra słowem i co najmniej świetne relacje z dziennikarzami. Na wczorajszej sesji przedmeczowej nie szczędzili kurtuazji pod swoim adresem, ale widać też było w tym wszystkim ogromną naturalność, wzajemny szacunek i podziw.
***
Dziś Klopp na pewno może liczyć na gorące przywitanie ze strony trybun, ale tak kolorowo nie musi być już na boisku. Zdecydowanym faworytem tego spotkania będą gospodarze, a wszelkie sentymenty i czułości odejdą na drugi plan w momencie, gdy po raz pierwszy rozlegnie się gwizdek sędziego. Jedno jest jednak pewne – jakkolwiek ten mecz się nie potoczy, po jego zakończeniu Klopp będzie miał za sobą nie tylko garstkę kibiców, którzy przylecą z Liverpoolu, ale też 80-tysięczną, żółto-czarną ścianę fanatyków gospodarzy.
Jak za najpiękniejszych lat w BVB.