Biało-czerwoną koszulkę założył najwięcej razy spośród wszystkich piłkarzy w historii. Wirtuozem futbolu nie był, ale jednak to on zaliczył więcej występów niż Lato, Boniek, Deyna czy Żmuda. Był na trzech dużych imprezach, kapitanował reprezentacji od trzech lat i był jednym z nielicznych wówczas reprezentantów, których aż miło było posłuchać. I został pożegnany jak ostatni gamoń. Uff, jak dobrze, że te czasy w polskiej piłce już za nami.
Żewłakow nastukał tych meczów jak oszalały (stanęło na 102 spotkaniach), ale – nie zrozumcie nas źle – w żadnym momencie jego obecności w reprezentacji raczej nikt by go o to nie podejrzewał. Ujmijmy to tak – na pewno miał o wiele większy charakter, niż talent. Ale to też ogromna sztuka – piłkarsko jakoś szczególnie nie wyróżniał się spośród konkurentów, ale jednak to on ciągle był na topie. Bez żadnych afer, sodówki, kontuzji, zawirowań pozaboiskowych. Wycisnął tę karierę jak cytrynę, a to duża sztuka.
Jakkolwiek spojrzeć, finisz kariery Żewłakowa powinien wyglądać po królewsku. A pożegnanie gościa, który rozegrał najwięcej meczów dla reprezentacji Polski w historii, odbyło się:
– poza Polską,
– przy prawie pustych trybunach,
– po tym jak Smuda wyrzucił go z kadry za picie wina w samolocie, o czym Żewłakow dowiedział się z mediów,
– tak samo jak o tysiącu późniejszych deklaracji Smudy, że Żewłakowa już nie powoła,
– przy udziale setek wywiadów, w których dziennikarze pytali, czy czuje się w kadrze niechciany, czy jednak nie,
– równolegle z aferką, kiedy to na światło dzienne wyszło jak piłkarze zaprosili sobie do hotelu panienki,
– sam mecz był taki, że zapomnieliśmy o nim jeszcze zanim na dobre w ogóle się skończył.
Żewłak oczywiście zachował klasę do samego końca i w wywiadach opowiadał, że to on wyszedł z inicjatywą pożegnania w Grecji i wśród pozytywów wymieniał fakt, że przy okazji będzie się mógł pożegnać z kibicami Olympiakosu, co w przeszłości nie było mu dane, ale… ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że Żewłak musiał podczas swojego pożegnania zatykać nos, żeby nie czuć smrodu. Nikt nie ma wątpliwości – kto jak kto, ale on zasłużył na nieco poważniejszy koniec.