Tak jak o Filippo Inzaghim mówiono, że urodził się na linii spalonego, tak o Kubie Błaszczykowskim należy powiedzieć, że urodził się w biało-czerwonej koszulce. To od zawsze wzór podejścia do narodowych barw. Kadra go napędzała, dawała mu rakietowego paliwa, a on nie szczędził dla niej zdrowia i brał za nią odpowiedzialność. Dzisiaj stał jednak na rozstaju. Był największą niewiadomą w składzie, większą nawet niż grający pierwszy raz u Nawałki Salamon. I co? I Kuba zagrał tak, jakby w tym roku chciał się włączyć do walki o Złotą Piłkę. Jakby to nie był mecz towarzyski, tylko element turnieju Mortal Kombat.
W zasadzie we wszystkich naszych najgroźniejszych akcjach brał udział. Lewy ładnie zakręcił w polu karnym przy bramce – widać, ile reprezentacji daje nawet sam respekt jaki defensorzy mają przed piłkarzem tej klasy – ale to Kuba dopadł do piłki i świetnie uderzył. To Kuba oddał drugi najgroźniejszy strzał w pierwszej połowie, to jego błyskotliwe zagranie piętą otworzyło szansę Milikowi, kiedy skończyło się na słupku. Poza tym, jeździł na tyłku w obronie, był nieuchwytny, ciągle pod grą, do tego miał ten pozytywny luz w grze, którego niektórym wyraźnie brakowało. Był motorem napędowym jak za najlepszych lat. To pierwszy, drugi i trzeci największy wygrany potyczki z Serbią. Kuba takiego właśnie meczu w kadrze potrzebował. Przypominającego wszystkim ile potrafi jej dać i jak dobrym jest piłkarzem. Nie wiadomo jak potoczą się jego losy w Fiorentinie, sytuacja wygląda dość blado, Sousa pod jego miejscem na ławce wylał ze dwa litry kleju, ale należy założyć, że nawet, jeśli skończy się na epizodach, to na Euro pojedzie. I istnieje wiele wiarygodnych przesłanek, że na to zasługuje, że nie zawiedzie.
Niestety wszystko o starciu z Serbią powie fakt, że po Kubie najlepsi byli bramkarze. Fabiański zbił między innymi świetny strzał Kolarova z rzutu wolnego, nie dał się przechytrzyć aktywnemu cały czas Ljajiciowi, ale Szczęsny go przebił. Bronił sytuacyjne strzały z bliska, bronił sam na sam z uciekającym Ljajiciem, bronił bomby z dystansu – łapał wszystko. Cieszy, że bramkarze są w formie, że pierwszy raz od czerwca zeszłego roku skończyliśmy z czystym kontem, ale umówmy się:
Odwykliśmy od spotkań, w których bramkarz musi ratować nam dupę. I ta gruntowna odmiana była – delikatnie mówiąc – miła. Uznawana za sztandarowy efekt pracy Nawałki. Wszyscy jej sobie gratulowaliśmy i w tym kontekście trzeba powiedzieć: nie byliśmy dziś do końca sobą. Stwarzanie sytuacji szło nam opornie, oporniej niż rywalom, a więc było inaczej niż jesienią.
Na listę plusów na pewno trzeba jeszcze wciągnąć Rybusa. Nawet wróżbita Maciej uznałby za zbyt ryzykowne założyć, że Rybka tak świetnie odnajdzie się na nowej pozycji. A teraz trzeba odtrąbić z fanfarami wiekopomną chwilę: Polska ma lewego obrońcę. Ma lewego obrońcę, który nie jest przyklejony do linii środkowej, który potrafi w ofensywie dorzucić, rozegrać, wykonać niekonwencjonalny drybling, a przy tym rzetelnie wypełnia swoje obowiązki w tyłach. To duża wartość.
1:0, wygrana, do tego dwie ważne odpowiedzi, które budzą optymizm. Tak, Kuba ma wciąż dość w baku, by być ważnym ogniwem reprezentacji. Tak, skończyły się odwieczne poszukiwania lewusa w defensywie. Nie ma jednak wciąż odpowiedzi na kłopoty środka obrony, bo Salamon zagrał poprawnie. Nie ma odpowiedzi na chimeryczność bardzo ważnego dla tej drużyny Grosika, który gra tylko dwa rodzaje meczów: albo takie, po których łapiesz się za głowę zastanawiając się jak on to świetnie wymyślił, albo takie, po których łapiesz się za głowę zastanawiając się jak można było tak schrzanić.
Nie ma też pełnego wybudzenia z zimowego snu. Jest w porządku, nie był to zespół zupełnie rozregulowany, poza tym Serbia to nie jakieś ogórki, jednak rysę należy wskazać, pokazać odkąd dokąd biegnie, a nie mówić, że jeszcze nie pękła. Kto jak kto, ale my mieliśmy dość podobnych doświadczeń przed ważnymi imprezami, by widzieć wszystkie wady takiego myślenia.