– Boruc, Fabiański, Szczęsny, Tytoń, Glik, Piszczek, Błaszczykowski, Grosicki, Wszołek, Kowalski… – Kowalski? Ten z Podbeskidzia? – pyta ktoś z sali. – Nie, nie – uśmiecha się Adam Nawałka. – Jasiek Kowalski. Gwiazda myślenickiej ligi piątek. Wszystko jasne? Lecimy dalej: Kapustka, Lewandowski, Milik…
Wyobrażacie sobie taką sytuację? Powiecie: szczyt absurdu. Coś, co zwyczajnie nie ma prawa się wydarzy.
Ale – jak się pewnie domyślacie – zadajemy to pytanie, bo coś bardzo podobnego miało miejsce. Dokładnie – w Nigerii.
Stephen Keshi. Szkoleniowiec w Afryce niezwykle poważany, jeden z dwóch, którzy z ekipą z Czarnego Lądu wyszli z grupy na mundialu w Brazylii. To on zdecydował się na manewr, na który pewnie nie wpadliby Napoleon, Czyngis-Chan i Aleksander Wielki razem wzięci. Niecały rok temu do kadry przygotowującej się przed spotkaniem eliminacji Pucharu Narodów Afryki z Czadem wezwał Okechukwu Gabriela. Dziewiętnastolatka kopiącego piłkę w amatorskim klubie Water FC, niezrzeszonym w rodzimej federacji. Ba, Keshi nie tylko powołał gościa, którego poza jego rodziną w kraju nie znał kompletnie nikt. On od razu dał mu koszulkę z numerem „10”! Tę samą, którą swego czasu przywdziewał sam Jay-Jay Okocha.
Rzecz śmierdziała na kilometr, koniec końców kosztowała Keshiego pracę. Należy przy tym zadać pytanie: czy nie wrzucił młodego do składu celowo, byle tylko zagrać na nosie prezesowi federacji Amaju Pinnickowi. Wcześniej bowiem Pinnick wydał „Big Bossowi” przykaz, by każdy ruch uzgadniał ze specjalnie w tym celu powołaną komórką nazwaną dumnie Techniczną Grupą Doradczą Federacji. Łatwo się domyślić, że Keshi nie bardzo chciał na to przystać. Biorąc piłkarza znikąd, selekcjoner skompromitował więc prezesa i związek w oczach całego kraju. Co by nie mówić – udało mu się zatrzasnąć za sobą drzwi z niezłym pierdolnięciem.
***
1. marca tego roku. Ostatni dzień okienka transferowego. Ukraina raczej nie jest miejscem, do którego lgną piłkarze z całego świata, błagając o zatrudnienie. Wszyscy wybierają raczej kierunek odwrotny, uciekając z ogarniętego ukraińsko-rosyjskim konfliktem kraju. Ale nie Okechukwu Gabriel. On akurat nie posiada się z radości, że klub z Europy wykręcił właśnie jego numer. Promocja poprzez zagadkowe powołanie do reprezentacji jednak zrobiła swoje. Karpaty Lwów złapały przynętę, dumnie podkreślając fakt znalezienia się Gabriela w kadrze Stephena Keshiego przy okazji prezentacji nowego nabytku: „Gabriel zdążył już otrzymać powołanie do drużyny narodowej, choć nie zdążył w niej zadebiutować w oficjalnym meczu”.
Borussia Moenchengladbach. Zenit Sankt Petersburg, Kubań Krasnodar, Dynamo Kijów… Te kluby miały ponoć być wcześniej zainteresowane – uważajcie! – „nigeryjskim Robinem van Persie”. W Lwowie powinni więc byli skakać pod sufit i uważać, by z radości nie rozwalić sobie głowy. Że półtora roku temu Okechukwu odrzucili w belgijskim Mechelen i musiał zakotwiczyć na Malcie, byle tylko nie wracać od razu do kraju z podkulonym ogonem? Że na tej Malcie zagrał tylko jeden mecz, w krajowym pucharze?
E tam, przypadek.
Kibice jednak wywąchali szwindel. Gdy w niedawnym ligowym spotkaniu Gabriel miał wejść na boisko, chamsko i bez ogródek zasygnalizowali, co myślą o nowym nabytku z Nigerii. Oczywiście skłamalibyśmy pisząc, że jego kolor skóry nie miał tu znaczenia.
Kibice drużyny ze Lwowa śpiewają „na chuj Karpatom małpa?”
Fani twierdzą, że właściciel klubu Jurij Diaczuk-Stawicki nie dotrzymał danego słowa. W Lwowie miał stawiać na młodzież, zamiast tego sprowadza anonima, który nie dał sobie rady w arcytrudnej lidze maltańskiej, tłumacząc to brakiem nici porozumienia z trenerem.
W mediach oczywiście króluje w tym momencie temat rasizmu na kolejnym ukraińskim stadionie, bo to problem z którym na wschodzie zmagają się bezskutecznie już od dłuższego czasu. To na nim skupia się większość oczu, sprawę samego Okechukwu Gabriela w zasadzie pomijając. Nie ma co tu kryć, jemu jest to bardzo na rękę. Oczywiście nie spodziewamy się, że Nigeryjczyk zarabia w Lwowie kokosy, bo liga ukraińska ze względu na sytuację ekonomiczno-polityczną kraju przeżywa ogromny kryzys, ale gdybyśmy mieli wybierać grę przeciwko Szachtarowi Donieck i Dynamu Kijów albo kopanie bez kontraktu gdzieś po nigeryjskich klepiskach, gdzie pociski latają niemal równie często i gdzie gdy gra toczy się w jednym narożniku, w drugim odbywa się regularny handel narkotykami – wybór byłby raczej prosty.
Jego historia przekrętem śmierdzi na kilometr, to fakt. Ale patrząc na to z innej strony, jest też najlepszym dowodem na to, że slogan „make your passion your paycheck” wcale nie musi być tylko i wyłącznie nieosiągalnym marzeniem.