Wdech, wydech, wdech, wydech. Ależ szalony mecz w Kielcach. Wisła zagrała to, co potrafi najbardziej. W pierwszej połowie zmiażdżyła swojego rywala, hasała sobie po boisku zupełnie bezkarnie, Marcin Broniszewski już układał sobie w głowie, jak będzie celebrował swój pierwszy wygrany mecz na ławce trenerskiej Wisły. Życie (a właściwie druga połowa) zdeptało te wyobrażenia. To była klasyczna Wisła – najpierw rozbudzone nadzieje, a potem w papę. Korona po zmianie stron przez długi fragment zdegradowała wiślaków do roli wkładów do koszulek. A w ostatnim kwadransie to już w ogóle czuliśmy się jak na roller-coasterze. Od jednej bramki pod drugą.
Uff. Zawrotne tempo nam zafundowali dziś i jedni, i drudzy. To już trzeci raz w ostatnich czterech kolejkach, jak Wisła prowadzi do przerwy, a potem traci punkty. Nowa tradycja? Optymiści mogą skontrować, że teraz prowadzą chociaż do przerwy, wcześniej nie prowadzili w ogóle. W sumie racja.
Krakowianom wszystko układało się idealnie (znowu!). Los błyskawicznie oddał, co zabrał w weekend – Diaw wykazał się niemałą głupotą, wycinając Ondraska we własnym polu karnym przy pierwszej możliwej okazji. Głowiliśmy się przed meczem, co temu Broszowi strzeliło do głowy, że zostawił na ławce Dejmka (który zresztą po chwili zameldował się na boisku, Wierchowcow zderzył się głowami z Jovanoviciem i musiał pojechać do szpitala) – teraz Brosz głowi się pewnie razem z nami. O ile Diaw wygląda kapitalnie motorycznie (skoczność 20/20), o tyle głowa nie nadąża za jego ciałem. Dziś krył na radar a’la późny Ouattara (Boguskiego tak zostawił, że ten aż sam był zaskoczony i nie wiedział jak się zachować, ostatecznie opóźnił strzał ile się dało), Ondrasek wygrał z nim parę główek, raz przy wyprowadzaniu piłki przepchał go Wolski (!), co stworzyło okazję do kontry. Nie był to najlepszy mecz Senegalczyka. Pozostaje pytanie, która jego twarz jest prawdziwa – ta z dziś, czy ta z meczu z Podbeskidziem.
No dobra, ale miało być o Wiśle. Gdy schodziła na przerwę, nic nie wskazywało na to, że koszmary powrócą. Wolski znów czarował techniką, Ondrasek ponownie udowadniał, że jest idealnym gościem do gry na ścianę, aktywny był Boguski. No a potem zaczęła się druga połowa. I cały misterny plan w pizdu.
Tak jak Korona nie stwarzała sobie sytuacji, tak Sierpina wyszedł dwa razy sam na sam, strzał Dejmka od przekroczenia linii dzieliły centymetry, z dalszej odległości próbowali Aankour, Jovanović i Grzelak, no i wisienka na torcie – Cabrera znakomicie wsadził bramkę podeszwą. Mamy momentami wrażenie, że razem z Aankourem rok w rok za dzieciaka spędzali ze sobą wakacje. Kapitalnie rozumie się ze sobą ta dwójka. Kiedy Brosz ściągał Hiszpana na ostatnie dziesięć minut, aż chciało się krzyknąć „hej, trenerze, nie zabieraj nam pan widowiska!”.
A to byłoby o wiele większe, gdyby nie kapitalny mecz bramkarzy. Tyle było w Krakowie płaczu o Cierzniaka i po co? Miśkiewicz też nie zna odpowiedzi.
PS Choć dochodzą nas słuchy, że piłkarze Korony nie mają gdzie wyprowadzać psów, klubowi należą się pochwały za to, jak szybko uporał się z wymianą murawy. Z drugiej strony trzeba zauważyć, że nowa nawierzchnia także nie była idealna – kępy latały po niej jak szalone, a Małecki z Sierpiną sprawiali wrażenie, jakby mieli w niej utonąć. Tak czy inaczej – od bajorka gorzej być nie mogło.
Fot. FotoPyk